Czy można kochać ojczyma jak własnego ojca? Moja walka o godność i szczęście starszego człowieka

– Nie pójdę tam, rozumiesz? – głos Eugeniusza drżał, ale był stanowczy. Siedział przy kuchennym stole, dłonie miał zaciśnięte na kubku herbaty, a oczy wbite w okno, za którym powoli topniał marcowy śnieg. – To nie jest dom. Tam się umiera, nie żyje.

Patrzyłam na niego bezradnie. Mój ojczym, Eugeniusz, miał już osiemdziesiąt cztery lata. Od śmierci mamy minęły trzy lata, a ja od tego czasu próbowałam być dla niego wszystkim: córką, opiekunką, czasem nawet pielęgniarką. Ale coraz częściej czułam się jak więzień własnych obowiązków i wyrzutów sumienia.

– Eugeniuszu, ja po prostu się martwię – zaczęłam cicho. – Boję się, że coś ci się stanie, kiedy będziesz sam. Wiesz, jak ostatnio upadłeś w łazience…

– Przewróciłem się, bo ten cholerny dywanik się ślizga! – przerwał mi ostro. – Już go wyrzuciłem. Nie jestem dzieckiem.

Zacisnęłam usta. Wiem, że nie jest dzieckiem. Ale coraz częściej zachowuje się jak uparte dziecko, które nie chce przyjąć do wiadomości, że świat wokół niego się zmienia. Że ja też mam swoje życie: pracę, dzieci, męża. Że nie mogę być u niego codziennie.

Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Mój mąż, Marek, czekał na mnie z kolacją.

– I co? – zapytał bez zbędnych słów.

– Bez zmian – westchnęłam. – Nie chce nawet słyszeć o domu opieki.

Marek pokręcił głową.

– Może trzeba go postawić przed faktem dokonanym? Przecież nie dasz rady tak dłużej.

– To nie takie proste – odpowiedziałam. – On by tego nie przeżył. Poza tym… to nie jest mój ojciec. Nie mam prawa decydować za niego.

Ale przecież był dla mnie jak ojciec. Odkąd mama wyszła za Eugeniusza, gdy miałam dziesięć lat, to on nauczył mnie jeździć na rowerze i to on pierwszy raz zabrał mnie na ryby. To on tulił mnie do snu, kiedy mama pracowała na nocną zmianę w szpitalu.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie siostra mamy, ciocia Halina.

– Dziecko, musisz coś z tym zrobić – powiedziała bez ogródek. – On już nie daje sobie rady. Słyszałam od sąsiadki, że zapomniał zamknąć drzwi na noc! A jak ktoś się włamie?

– Próbuję… Ale on nie chce słyszeć o żadnej pomocy.

– To go zmusisz! – syknęła ciocia. – Albo skończy się tragedią.

Po tej rozmowie długo siedziałam w samochodzie przed blokiem Eugeniusza. Patrzyłam na stare okna z odpadającą farbą i zastanawiałam się, czy naprawdę jestem gotowa podjąć tę decyzję za niego.

Weszłam do mieszkania bez pukania. Eugeniusz siedział w fotelu i oglądał „Jeden z dziesięciu”.

– Dzień dobry – rzuciłam cicho.

– Dzień dobry – odpowiedział szorstko, nie odrywając wzroku od telewizora.

Usiadłam naprzeciwko niego.

– Musimy porozmawiać.

Spojrzał na mnie podejrzliwie.

– O czym?

– O twojej przyszłości. O mojej przyszłości też…

Przez chwilę milczeliśmy. W końcu powiedziałam wszystko: o moim zmęczeniu, o strachu przed tym, że coś mu się stanie, o presji ze strony rodziny i sąsiadów. O tym, że nie wiem już, co robić.

Eugeniusz długo milczał.

– Myślisz, że ja tego nie widzę? – zapytał w końcu cicho. – Że jestem ciężarem? Że wszyscy tylko czekają, aż umrę?

Poczułam łzy pod powiekami.

– Nie jesteś ciężarem…

– Jestem! – przerwał mi gwałtownie. – Ale to mój dom! Tu wszystko znam! Tam… tam bym umarł szybciej niż tu!

Nie wiedziałam już, co powiedzieć. Wyszłam na balkon i rozpłakałam się jak dziecko.

Przez kolejne dni próbowałam różnych sposobów: zaproponowałam opiekunkę na kilka godzin dziennie (odmówił), pomoc sąsiadki (wyśmiał), nawet wspólne zamieszkanie z nami (nie chciał słyszeć). Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub milczeniem.

W pracy byłam rozkojarzona. Dzieci pytały: „Mamo, czemu jesteś smutna?”. Marek coraz częściej patrzył na mnie z wyrzutem: „Musisz wybrać”.

Pewnego wieczoru zadzwoniła sąsiadka Eugeniusza.

– Pani Kasiu, pan Eugeniusz chyba zasłabł! Leży na podłodze w kuchni!

Rzuciłam wszystko i pobiegłam do niego. Pogotowie przyjechało szybko. Zabrali go do szpitala z podejrzeniem udaru.

Siedziałam przy jego łóżku całą noc. Patrzyłam na jego pomarszczoną twarz i myślałam o tym wszystkim, co mu zawdzięczam. O tym, jak bardzo go kocham i jak bardzo nie chcę go stracić.

Po kilku dniach wrócił do siebie. Był słabszy niż zwykle, ale uparcie twierdził, że „wszystko jest w porządku”.

Wtedy podjęłam decyzję: nie będę go zmuszać do niczego wbrew jego woli. Zatrudniłam opiekunkę „na próbę”, ale przedstawiłam ją jako „panią do sprzątania”. Zgodził się niechętnie. Z czasem zaczął ją lubić.

Rodzina była oburzona: „Jak możesz ryzykować jego zdrowiem?!”. Ale ja wiedziałam jedno: godność starszego człowieka jest ważniejsza niż wygoda innych.

Dziś Eugeniusz ma swoje rytuały: codziennie rozmawiamy przez telefon, dwa razy w tygodniu odwiedzam go z dziećmi. Opiekunka pomaga mu w sprzątaniu i gotowaniu, ale on nadal czuje się gospodarzem we własnym domu.

Czasem myślę: czy zrobiłam dobrze? Czy powinnam była postawić na swoim i zmusić go do przeprowadzki? Czy można naprawdę pomóc komuś wbrew jego woli?

Może wy też macie podobne doświadczenia? Jak pogodzić troskę o bliskich z szacunkiem dla ich wyborów? Czy można kochać kogoś tak bardzo… żeby pozwolić mu żyć po swojemu?