Między dwiema rodzinami: Historia Marty, która musiała wybrać siebie
Wpadłam do mieszkania mamy z kluczami dzwoniącymi w dłoni, z dwójką dzieci na rękach i siatkami z Biedronki. Zanim zdążyłam zdjąć buty, usłyszałam jej głos – ostry jak nóż:
– No wreszcie! Myślałam, że już dziś nie przyjedziesz. Zobacz, co się tu dzieje! Kurz na półkach, okna brudne, a ja ledwo żyję!
Moja córka, Zosia, zaczęła płakać. Syn, Olek, rzucił plecak w kąt i usiadł obrażony na dywanie. Mama patrzyła tylko na mnie – nie na wnuki, nie na moje zmęczone oczy. Tylko na to, czy od razu zabiorę się za sprzątanie.
– Mamo, miałam dziś zebranie w przedszkolu, Olek jest przeziębiony… – zaczęłam tłumaczyć.
– Wszyscy mają dzieci! – przerwała mi. – Ale jakoś potrafią zadbać o matkę. Ty tylko wymówki masz.
Zacisnęłam zęby. Wiedziałam, że nie mam szans. Od lat tak wyglądały nasze spotkania. Mama mieszkała sama na Grochowie, ja z rodziną na Bemowie – dwa końce Warszawy. Mój mąż, Tomek, pracował po godzinach, żebym mogła zostać z dziećmi w domu. Ale mama tego nie widziała. Dla niej liczyło się tylko to, czy podłoga lśni i czy lodówka pełna.
Kiedyś próbowałam się buntować. Tłumaczyłam:
– Mamo, nie dam rady przyjeżdżać codziennie. Mam swoje życie.
– To nie jest życie! – krzyczała. – To wygodnictwo! Ja dla ciebie wszystko poświęciłam!
I zaczynała się litania: jak mnie wychowała sama po śmierci ojca, jak nie spała po nocach, jak nie miała pieniędzy na nowe buty dla siebie, bo kupowała mi podręczniki. Słuchałam tego od dziecka. Wyrzuty sumienia były moim drugim imieniem.
Pamiętam dzień, kiedy wróciłam ze szpitala po porodzie Zosi. Mama przyszła w eleganckim płaszczu i z miną królowej Anglii.
– No to pokaż tę wnuczkę – powiedziała chłodno.
Zamiast pomóc mi rozpakować torbę czy podać herbatę, usiadła na kanapie i zaczęła rozglądać się po mieszkaniu.
– U ciebie zawsze taki bałagan? – rzuciła z pogardą.
Miałam szwy po cesarce, ledwo stałam na nogach. Ale poszłam do kuchni zrobić jej kawę i kanapki. Bałam się jej gniewu bardziej niż bólu.
Z czasem było tylko gorzej. Mama dzwoniła codziennie:
– Kiedy przyjedziesz? Skończyły mi się leki!
– Czemu nie posprzątałaś łazienki?
– Widziałam na Facebooku, że byłaś z dziećmi w zoo. A do mnie nie masz czasu?
Czułam się jak niewolnica. Każda próba rozmowy kończyła się awanturą.
Pewnego dnia Tomek powiedział stanowczo:
– Marta, musisz postawić granicę. Przecież ty nie masz już siły nawet dla nas.
Ale jak postawić granicę własnej matce? Przecież to ona mnie wychowała…
Wszystko pękło w listopadzie zeszłego roku. Olek miał zapalenie płuc, Zosia gorączkowała. Siedziałam z nimi całą noc, a rano zadzwoniła mama:
– Przyjedź natychmiast! Zalało mi kuchnię!
– Mamo, dzieci są chore…
– Ty zawsze masz wymówki! Jesteś wyrodną córką!
Wybuchłam:
– Mamo! Mam własną rodzinę! Nie mogę być u ciebie codziennie! Potrzebuję odpoczynku!
Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem usłyszałam tylko:
– Skoro tak uważasz…
I odłożyła słuchawkę.
Przez tydzień nie dzwoniła. Nie spałam po nocach – drżałam ze strachu i poczucia winy. Tomek próbował mnie pocieszać:
– Może to jej da do myślenia?
Ale ja wiedziałam swoje: mama się obraziła na śmierć.
W tym czasie pierwszy raz od lat poczułam… ulgę. Nikt nie krzyczał przez telefon. Nikt nie wypominał mi każdej minuty spędzonej poza jej mieszkaniem. Dzieci były spokojniejsze, Tomek mniej spięty.
Po dwóch tygodniach zadzwoniła moja ciotka:
– Marta, twoja mama mówi wszystkim w rodzinie, że ją zostawiłaś na pastwę losu. Że jesteś niewdzięczna.
Zacisnęłam pięści ze złości.
– A czy ktoś zapytał mnie, jak się czuję? Czy ktoś widzi, ile robię dla niej od lat?
Ciotka milczała.
W święta Bożego Narodzenia postanowiłam pojechać do mamy z dziećmi i Tomkiem. Chciałam spróbować jeszcze raz.
Mama otworzyła drzwi z miną męczennicy.
– No proszę… przyszliście w końcu.
Olek podbiegł do niej z rysunkiem:
– Babciu, to dla ciebie!
Ona nawet nie spojrzała.
– Odłóż to na stół – rzuciła chłodno.
Usiedliśmy przy stole. Mama zaczęła narzekać:
– Karp za suchy. Barszcz za słony. Dzieci hałasują.
Tomek spojrzał na mnie wymownie. Widziałam łzy w oczach Zosi.
Po kolacji mama powiedziała:
– Marta, jutro musisz przyjść posprzątać po świętach.
Zamarłam.
– Mamo…
– Co? To chyba twoja powinność!
Wróciliśmy do domu w ciszy. W nocy nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok i myślałam: ile jeszcze dam radę?
Następnego dnia zadzwoniłam do mamy:
– Mamo, nie przyjadę dziś ani jutro. Muszę odpocząć i pobyć z rodziną.
Usłyszałam tylko trzask odkładanej słuchawki.
Od tamtej pory kontakt mamy ograniczył się do krótkich SMS-ów: „Potrzebuję zakupów”, „Przyjedź po receptę”. Przestała dzwonić codziennie. Przestała krzyczeć przez telefon.
I wiecie co? Po raz pierwszy od lat czuję spokój. Dzieci są szczęśliwsze – mają mamę dla siebie. Tomek mówi:
– Wreszcie jesteś obecna tu i teraz.
A ja… uczę się żyć bez poczucia winy.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy jestem złą córką? Czy mam prawo wybrać siebie i swoją rodzinę?
A może bycie dobrą córką nie polega na poświęcaniu siebie do końca? Może czasem trzeba powiedzieć „dość”, żeby móc naprawdę kochać – siebie i innych?
Jak wy byście postąpili na moim miejscu? Czy można kochać rodzica i jednocześnie postawić mu granice?