Niechciana synowa, niechciana matka: Moje życie między słoikami a milczeniem
— Nie dotykaj tych ziemniaków! — wrzasnęłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. Stałam w kuchni, z nożem w ręku, a na stole piętrzyły się już trzy słoiki z ugotowanymi ziemniakami. Moja synowa, Justyna, spojrzała na mnie z takim chłodem, że aż mnie zmroziło. — Przecież tylko chciałam pomóc — powiedziała cicho, ale w jej głosie nie było ani krzty ciepła.
To był kolejny dzień, kiedy próbowałam ratować rodzinę, która coraz bardziej przypominała mi pole bitwy niż dom. Mój syn, Paweł, wracał z pracy coraz później, a ja coraz częściej słyszałam od niego: „Mamo, masz coś do jedzenia? Justyna znowu zamówiła pizzę”. Z początku myślałam, że przesadzam. Że to tylko chwilowe. Ale potem zaczęły się kłótnie. Najpierw o drobiazgi: kto nie wyniósł śmieci, kto zostawił brudny kubek w zlewie. Potem o rzeczy poważniejsze.
— Paweł, czy ty naprawdę nie możesz raz ugotować czegoś sam? — pytała Justyna, rzucając torbę z zakupami na blat.
— Pracuję po dziesięć godzin dziennie! — odburknął mój syn. — Ty też wracasz zmęczona, ale przecież kiedyś ludzie jakoś dawali radę.
— Kiedyś to nie dziś! — odcięła się Justyna i wyszła do sypialni trzaskając drzwiami.
Siedziałam wtedy w swoim pokoju i słuchałam ich przez cienką ścianę. Czułam się winna. To ja nauczyłam Pawła, że dom to miejsce, gdzie zawsze czeka ciepły obiad. Że kobieta powinna dbać o rodzinę. Ale czy to jeszcze ma sens w dzisiejszych czasach?
Wychowałam się w małym miasteczku pod Lublinem. Moja mama codziennie gotowała dwudaniowy obiad, piekła chleb i robiła przetwory na zimę. Ojciec wracał z pracy i siadał do stołu jak król. Ja nauczyłam się gotować zanim skończyłam dwanaście lat. Kiedy Paweł był mały, też chciałam mu dać wszystko co najlepsze: domowe pierogi, rosół na niedzielę, kompot z wiśni. A teraz? Teraz mój syn je mrożone burgery i popija colą.
Pewnego dnia Paweł przyszedł do mnie po pracy. Był blady i zmęczony.
— Mamo, masz może trochę barszczu? — zapytał.
— Oczywiście — odpowiedziałam i nalałam mu pełną miskę.
Zjadł w milczeniu, a potem westchnął:
— Wiesz… Justyna mówi, że nie chce być jak ty. Że nie będzie całe życie stać przy garach.
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.
Wieczorem zadzwoniła do mnie moja siostra, Teresa.
— Zosia, po co ty się tak poświęcasz? Przecież oni są dorośli! Niech sobie radzą sami.
Ale ja nie umiałam inaczej. Czułam się potrzebna tylko wtedy, gdy mogłam komuś pomóc. Nawet jeśli ta pomoc była niechciana.
Z czasem zaczęłam robić jedzenie na zapas. Obierałam ziemniaki, gotowałam mięso i pakowałam wszystko do słoików. Paweł zabierał je do domu i udawał przed Justyną, że sam ugotował obiad. Myślałam, że to rozwiąże problem. Ale tylko pogorszyło sprawę.
Pewnego dnia Justyna przyszła do mnie sama.
— Pani Zosiu… — zaczęła niepewnie. — Czy może mi pani pokazać jak się robi te wasze gołąbki?
Serce mi zabiło mocniej.
— Oczywiście! — ucieszyłam się szczerze.
Przez kilka godzin gotowałyśmy razem. Opowiadałam jej o mojej młodości, ona słuchała uważnie. Myślałam, że coś się zmieniło. Ale następnego dnia Paweł zadzwonił do mnie roztrzęsiony.
— Mamo, pokłóciliśmy się przez te gołąbki! Justyna powiedziała, że nigdy nie będzie taka jak ty i mam przestać cię stawiać za wzór.
Znowu poczułam się winna.
Wkrótce potem zaczęły się poważniejsze problemy. Paweł coraz częściej nocował u mnie na kanapie. Justyna zamykała się w sobie. Próbowałam z nimi rozmawiać, ale każde moje słowo było odbierane jako krytyka.
— Mamo, daj nam żyć po swojemu — powiedział Paweł pewnego wieczoru.
— Ale ja tylko chcę wam pomóc…
— Wiem. Ale twoja pomoc sprawia, że czuję się jak dziecko.
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym, gdzie popełniłam błąd. Czy naprawdę bycie matką oznacza wieczne poświęcenie? Czy można kochać za bardzo?
Kilka dni później Justyna przyszła do mnie z płaczem.
— Pani Zosiu… ja nie umiem być taką żoną jak pani była dla swojego męża. Ja nawet nie wiem czy chcę mieć dzieci…
Objęłam ją bez słowa. Poczułam jej drżenie i lęk przed przyszłością.
Wtedy zrozumiałam coś ważnego: świat się zmienił. Kobiety nie chcą już być niewolnicami kuchni i dzieci. Chcą mieć wybór. Chcą być partnerkami, a nie służącymi.
Ale co ze mną? Co z moimi wartościami? Czy jestem reliktem przeszłości?
Ostatnio coraz częściej siedzę sama w kuchni i obieram ziemniaki do słoików. Paweł rzadziej zagląda. Justyna unika spotkań rodzinnych. Czasem mam wrażenie, że moja troska stała się ciężarem dla wszystkich.
Czy można kochać za bardzo? Czy pomagając innym nie gubimy siebie? A może czasem trzeba pozwolić dzieciom upaść i nauczyć się żyć po swojemu?
Ciekawa jestem waszych historii… Czy też czuliście kiedyś, że wasza miłość stała się dla kogoś ciężarem?