Mój mąż sknera: Czy odważę się odejść? Moja walka o godność i szczęście
— Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie kupowała tych drogich jogurtów? — głos Marka przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy blacie, trzymając w dłoni paragon, który właśnie wyciągnął z mojej torebki. — Przecież są tańsze marki! — dodał, patrząc na mnie z wyrzutem.
Zacisnęłam usta, czując znajome pieczenie pod powiekami. Nie chodziło o jogurty. Chodziło o wszystko. O to, że od dziesięciu lat każdy mój wybór był pod lupą. O to, że nie mogłam kupić sobie nowej bluzki bez tłumaczenia się z każdej złotówki. O to, że nawet na kawę z koleżanką musiałam prosić o „pozwolenie”.
Marek zawsze był oszczędny. Kiedy się poznaliśmy na studiach w Krakowie, imponowało mi to. Był rozsądny, miał plan na życie, nie wydawał pieniędzy na głupoty jak moi poprzedni chłopcy. Ale wtedy nie wiedziałam jeszcze, że „oszczędność” może być bronią.
— Przecież pracuję! — wyrwało mi się nagle. — Mam prawo do własnych pieniędzy!
Marek spojrzał na mnie tak, jakby usłyszał coś absurdalnego.
— Pracujesz na pół etatu w bibliotece. Gdyby nie moje pieniądze, nie mielibyśmy na kredyt — powiedział chłodno. — Poza tym, przecież wszystko robimy razem. To dla naszego dobra.
Wiedziałam, że nie ma sensu ciągnąć tej rozmowy. Zawsze kończyło się tak samo: on wyciągał tabelki w Excelu, pokazywał wykresy wydatków i tłumaczył mi, jak bardzo „nieodpowiedzialna” jestem. Potem przez kilka dni chodził obrażony, a ja czułam się jak dziecko, które znowu zawiodło rodzica.
Moja mama mówiła mi kiedyś: „Agnieszka, Marek to porządny chłopak. Nie pije, nie bije, nie zdradza. Doceniaj to.” Ale czy naprawdę to wystarcza? Czy mam być wdzięczna za to, że mój mąż nie jest potworem?
Najgorsze były te drobne upokorzenia. Kiedy musiałam tłumaczyć się z każdego rachunku za fryzjera. Kiedy na rodzinnych spotkaniach Marek żartował: „Agnieszka to by wydała całą pensję na książki i kawę, gdybym jej nie pilnował!” Wszyscy się śmiali, a ja czułam się coraz mniejsza.
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz pomyślałam o rozwodzie. Było lato, upał lał się z nieba. Nasza córka Zosia chciała lody z lodziarni na rynku. Marek powiedział: „Po co wydawać 12 złotych na lody? W domu mamy zamrożone truskawki.” Zosia spuściła głowę i już nic nie powiedziała. Wtedy poczułam taki wstyd i żal, że musiałam wyjść na balkon i płakać po cichu.
Zaczęłam szukać wsparcia u przyjaciółek. Kasia próbowała mnie pocieszać:
— Aga, może on po prostu się boi? Może miał ciężkie dzieciństwo?
Ale ja wiedziałam, że to nie jest strach przed biedą. To potrzeba kontroli. Marek zarabiał dobrze jako informatyk w dużej firmie. Mieliśmy mieszkanie na kredyt, samochód, wakacje raz do roku nad Bałtykiem — zawsze najtańsza opcja, ale jednak.
Kiedy próbowałam rozmawiać z nim o uczuciach, słyszałam tylko:
— Przesadzasz. Inne kobiety mają gorzej.
Może rzeczywiście przesadzałam? Może powinnam być wdzięczna za stabilizację? Ale każda kolejna sytuacja wbijała we mnie kolejną drzazgę.
W zeszłym roku zachorowała moja mama. Potrzebowała pieniędzy na leki i rehabilitację po udarze. Poprosiłam Marka o pomoc.
— Przecież ma emeryturę — odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
— Ale to za mało! — krzyknęłam rozpaczliwie.
— Nie możemy wspierać wszystkich dookoła — uciął temat.
Wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam odkładać drobne pieniądze do słoika schowanego za książkami w biblioteczce. Czułam się jak złodziejka we własnym domu.
Zosia dorastała i coraz częściej pytała:
— Mamo, czemu tata zawsze mówi „nie”?
Nie umiałam jej odpowiedzieć. Bałam się, że wychowuję ją na dziewczynkę, która będzie myślała, że prosić o coś to wstyd.
W pracy coraz częściej zostawałam po godzinach — nie dla pieniędzy, ale żeby choć przez chwilę poczuć się wolna. Biblioteka była moją przystanią. Tam nikt mnie nie oceniał za to, co jem na lunch albo jaką książkę kupiłam do domu.
Pewnego dnia spotkałam tam panią Wandę — starszą czytelniczkę.
— Pani Agnieszko, pani taka smutna ostatnio… Wszystko w porządku?
Nie wiem czemu, ale rozpłakałam się przy niej jak dziecko.
— Mąż mnie kontroluje… Nie mogę oddychać… — wyszeptałam.
Pani Wanda uścisnęła moją dłoń:
— Ja też byłam kiedyś z takim człowiekiem. Dopóki nie powiedziałam „dość”.
Te słowa wracały do mnie przez wiele nocy. „Dość”… Czy ja potrafię to powiedzieć?
Zaczęłam czytać o przemocy ekonomicznej. O kobietach takich jak ja — niewidzialnych ofiarach „porządnych mężów”. Zrozumiałam, że nie jestem sama.
Kiedyś wieczorem Marek zapytał:
— Czemu jesteś taka cicha ostatnio?
Spojrzałam mu w oczy i pierwszy raz od dawna poczułam gniew zamiast strachu.
— Bo już nie chcę tak żyć — powiedziałam cicho.
Zamarł na chwilę, potem wzruszył ramionami:
— Przesadzasz.
Ale ja już wiedziałam swoje.
Dziś siedzę przy kuchennym stole i piszę te słowa. Słoik z oszczędnościami jest prawie pełny. Zosia śpi w swoim pokoju. Wiem, że przede mną długa droga — rozmowy z prawnikiem, walka o siebie i córkę. Boję się jak nigdy dotąd.
Ale wiem też jedno: zasługuję na życie bez strachu przed paragonem.
Czy naprawdę musimy wybierać między bezpieczeństwem a godnością? Ile jeszcze kobiet boi się powiedzieć „dość”?