Zdrada w cieniu codzienności: Jak mój świat runął w jeden dzień
Gdyby ktoś powiedział mi, że pewnego popołudnia wrócę do domu i zobaczę własnego męża w łóżku z dziewczyną młodszą od naszej córki, wyśmiałabym go. Ale właśnie tak zaczęła się moja nowa rzeczywistość – brutalna, bolesna, nie do pojęcia. Nazywam się Elżbieta Majewska. Mam 46 lat, dwójkę dzieci i jeszcze miesiąc temu byłam przekonana, że moje życie jest stabilne jak skała.
Wszystko wydarzyło się w zwykły czwartek. Wracałam z synem, Bartkiem, i córką, Zosią, z zakupów na targu. Miałam w torbie świeże truskawki i ser na pierogi – planowałam zrobić rodzinny obiad, bo od tygodnia wszyscy byliśmy zabiegani. Wchodząc do mieszkania na warszawskim Ursynowie, usłyszałam śmiech. Nie był to śmiech moich dzieci. Drzwi do sypialni były uchylone. Zosia wbiegła pierwsza.
– Mamo! – krzyknęła nagle, a jej głos przeszedł w pisk.
Bartek rzucił torbę na podłogę i pobiegł za nią. Ja stałam jak sparaliżowana. W głowie miałam tylko jedno: „To niemożliwe”.
Weszłam do sypialni i zobaczyłam mojego męża, Andrzeja, z dziewczyną o długich blond włosach i kolczyku w nosie. Była naga pod naszą pościelą. Andrzej zerwał się z łóżka, próbując zakryć siebie i ją naraz.
– Elka… To nie tak… – zaczął bełkotać.
– Kim ona jest?! – wrzasnęła Zosia, a łzy spływały jej po policzkach.
Bartek podszedł do ojca i z całej siły uderzył go pięścią w ramię.
– Jak mogłeś?! – wykrzyczał.
Dziewczyna zerwała się z łóżka, zbierając ubrania z podłogi. Przez chwilę nasze spojrzenia się spotkały – była przerażona. Wybiegła z mieszkania, trzaskając drzwiami.
Zapanowała cisza. Andrzej stał z opuszczoną głową. Ja czułam, jakby ktoś wyrwał mi serce.
– Ile to trwa? – spytałam cicho.
– Elka… Ja… To był przypadek… – jąkał się.
– Przypadek?! W naszym domu? W naszym łóżku?!
Zosia wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami do swojego pokoju. Bartek patrzył na ojca z nienawiścią.
– Wynoś się – powiedział przez zaciśnięte zęby.
Andrzej próbował podejść do mnie, ale cofnęłam się jak przed obcym człowiekiem.
– Nie chcę cię widzieć – wyszeptałam.
Tego wieczoru Andrzej spakował walizkę i wyszedł. Nie próbował się tłumaczyć. Nie płakał. Po prostu wyszedł, zostawiając za sobą ciszę cięższą niż jakiekolwiek słowa.
Następne dni były jak koszmar na jawie. Zosia przestała jeść, zamknęła się w sobie. Bartek wracał późno do domu, nie odzywał się do mnie ani do siostry. Ja chodziłam po mieszkaniu jak cień, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Każda rzecz przypominała mi Andrzeja: jego kubek na stole, koszula na krześle, zapach w łazience.
Moja matka zadzwoniła po trzech dniach:
– Eluś, co się dzieje? Zosia nie odbiera telefonu.
Nie potrafiłam odpowiedzieć. W końcu wybuchłam płaczem.
– Mamo… Andrzej mnie zdradził… Z jakąś dziewczyną… Ona mogła być naszą córką!
Matka milczała długo.
– Wiedziałam, że coś jest nie tak – powiedziała w końcu cicho. – Ostatnio był jakiś inny… Ale myślałam, że to przez pracę…
Praca… Andrzej od pół roku zostawał dłużej „w biurze”, jeździł na „delegacje” do Poznania. Zawsze miał wymówkę. Nigdy nie przyszło mi do głowy go sprawdzać – ufałam mu bezgranicznie.
Wieczorem zadzwonił Andrzej:
– Elka… Musimy porozmawiać.
– Nie mamy o czym – odpowiedziałam zimno.
– Proszę… Chociaż raz…
Zgodziłam się spotkać w kawiarni na Kabatach. Przyszedł blady, zmizerniały. Usiadł naprzeciwko mnie i spuścił wzrok.
– To nie miało tak wyglądać – zaczął. – Poznałem ją na siłowni… Miała problemy w domu… Pomagałem jej…
Parsknęłam śmiechem przez łzy:
– Pomagałeś jej? W naszym łóżku?
Zamilkł. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie jak obcy ludzie.
– Elka… Ja cię kocham… To był błąd…
– Nie mów mi o miłości! Zniszczyłeś wszystko!
Wstałam i wyszłam bez słowa.
W domu czekała na mnie Zosia:
– Mamo… On już nie wróci?
Przytuliłam ją mocno.
– Nie wiem, kochanie… Ale my sobie poradzimy.
Bartek przyszedł później. Usiadł przy stole i spojrzał na mnie poważnie:
– Mamo… On już dla mnie nie istnieje.
Poczułam ból, ale wiedziałam, że muszę być silna dla nich obojga.
Rozwód był formalnością. Andrzej próbował jeszcze kilka razy dzwonić, pisać maile – prosił o wybaczenie, tłumaczył się „kryzysem wieku średniego”, „pustką”, „potrzebą poczucia młodości”. Dla mnie to były tylko puste słowa.
Najgorsze przyszło później – plotki wśród sąsiadów („Słyszałaś? Majewska została sama! Mąż ją zostawił dla gówniary!”), pytania w pracy („Elżbieta, wszystko w porządku?”), współczujące spojrzenia koleżanek („Gdybyś czegoś potrzebowała…”). Czułam się naga przed całym światem.
Moja teściowa zadzwoniła po tygodniu:
– Elżbieta… Andrzej jest głupi! Ale może powinnaś mu wybaczyć? Dzieci potrzebują ojca…
– Dzieci potrzebują prawdy – odpowiedziałam twardo. – I matki, która nie pozwoli sobą pomiatać.
Zosia zaczęła chodzić na terapię szkolną. Bartek zamknął się jeszcze bardziej – przestał grać w piłkę, rzucił treningi. Martwiłam się o niego najbardziej.
Pewnego wieczoru usiadłam przy nim na łóżku:
– Synku… Możesz ze mną porozmawiać o wszystkim…
Spojrzał na mnie smutno:
– Mamo… Boję się, że też kiedyś kogoś skrzywdzę tak jak on…
Przytuliłam go mocno:
– Jesteś dobrym człowiekiem. To nie twoja wina.
Dni mijały powoli. Uczyliśmy się żyć bez Andrzeja: ja zaczęłam chodzić na jogę, Zosia zapisała się do kółka teatralnego, Bartek wrócił na boisko po kilku miesiącach przerwy. Powoli odbudowywaliśmy siebie nawzajem.
Najtrudniejsze były święta – puste miejsce przy stole bolało najbardziej. Ale wtedy Zosia powiedziała coś ważnego:
– Mamo… Może lepiej być we troje niż udawać rodzinę?
Patrzyłam na nią ze łzami w oczach i wiedziałam, że ma rację.
Czasem Andrzej dzwoni jeszcze do dzieci – Zosia odbiera rzadko, Bartek nigdy. Ja już nie czuję gniewu ani żalu – tylko pustkę po kimś, kogo kiedyś kochałam bezgranicznie.
Dziś wiem jedno: życie potrafi złamać nawet najtwardszych ludzi. Ale można się podnieść – powoli, krok po kroku. Czy jeszcze kiedyś komuś zaufam? Czy moje dzieci będą umiały kochać bez lęku przed zdradą?
A wy? Czy można odbudować życie po takim upokorzeniu? Czy warto jeszcze wierzyć w miłość?