Samotność w wieku 40 lat. Wyjazd w góry, który rozbił moje życie na kawałki

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Spojrzałam na zegarek – 21:17. Właśnie kończyłam drugą lampkę wina, patrząc na odbicie swojej twarzy w szybie. W tle grało radio, a ja czułam się jak aktorka w kiepskim serialu: czterdziestoletnia kobieta, sama w swoim mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, z karierą, którą wszyscy mi zazdroszczą i życiem prywatnym, którego nikt nie chciałby mieć.

– Renata! Otwieraj! – głos mojej matki był jak zawsze zniecierpliwiony, ostry, nieznoszący sprzeciwu.

Otworzyłam drzwi. Mama weszła bez zaproszenia, rozglądając się krytycznie po salonie.

– Znowu sama? – zapytała, jakby to była największa zbrodnia.

– Tak, mamo. Sama. I nie, nie zamierzam się tłumaczyć.

– W twoim wieku powinnaś już mieć rodzinę. Dzieci. Chociaż psa! – westchnęła teatralnie.

Zacisnęłam zęby. Zawsze to samo. Ojciec nie odzywał się do mnie od miesięcy – obraził się po tym, jak odmówiłam przyjęcia pracy w jego firmie i wybrałam własną drogę. Mój młodszy brat, Tomek, właśnie się zaręczył i cała rodzina świętowała jego szczęście. Ja byłam tą „dziwną”, „samotną”, „karierowiczką”.

Po wyjściu matki długo siedziałam w ciemności. W końcu podjęłam decyzję: muszę uciec. Choćby na chwilę. Wzięłam urlop na żądanie, spakowałam plecak i kupiłam bilet do Ustronia. Góry zawsze były dla mnie miejscem azylu – tam nikt mnie nie oceniał.

W pensjonacie „Pod Szczytem” byłam jedyną samotną kobietą. Wszędzie pary: młode, starsze, rodziny z dziećmi. Czułam się jak wyrzutek. Wieczorem usiadłam w jadalni z książką, próbując udawać, że nie widzę tych wszystkich splecionych dłoni i czułych spojrzeń.

Wtedy usłyszałam:

– Przepraszam, czy to miejsce wolne?

Podniosłam wzrok. Przede mną stał mężczyzna – wysoki, z lekko siwiejącymi włosami i smutnym uśmiechem.

– Proszę – odparłam.

– Jestem Marek – przedstawił się, wyciągając rękę.

– Renata.

Zaczęliśmy rozmawiać. O pogodzie, o górach, o tym, jak trudno znaleźć dziś kogoś, kto naprawdę słucha. Okazało się, że Marek też uciekł – od żony, która go zdradziła z kolegą z pracy i od dorosłych dzieci, które traktowały go jak bankomat.

– Wiesz – powiedział cicho – czasem myślę, że lepiej byłoby być samemu od początku niż budować coś na kłamstwie.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż chciałam przyznać.

Następnego dnia poszliśmy razem na szlak na Czantorię. Śmialiśmy się z własnej zadyszki, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Po raz pierwszy od lat czułam się lekka. Wieczorem Marek zaprosił mnie do swojego pokoju na herbatę.

– Nie chcę być nachalny – powiedział – ale czuję się przy tobie… spokojny.

Nie odpowiedziałam. Po prostu usiadłam obok niego i pozwoliłam sobie na chwilę bliskości.

Przez kolejne dni byliśmy nierozłączni. Ludzie patrzyli na nas z ukosa – samotna kobieta i rozwiedziony facet w średnim wieku? To przecież nie wypada! Ale miałam to gdzieś.

W ostatni wieczór Marek pocałował mnie delikatnie.

– Chciałbym cię jeszcze zobaczyć – szepnął.

– Ja też…

Wróciłam do Warszawy z sercem pełnym nadziei. Marek dzwonił codziennie. Pisał wiadomości: „Tęsknię”, „Myślę o tobie”, „Może przyjedziesz do Krakowa?”.

W końcu zdecydowałam się pojechać do niego na weekend. Kupiłam nową sukienkę, upiekłam ciasto drożdżowe według przepisu babci i ruszyłam pociągiem do Krakowa.

Marek odebrał mnie z dworca. Był spięty, milczący. W samochodzie panowała niezręczna cisza.

– Coś się stało? – zapytałam w końcu.

Zacisnął dłonie na kierownicy.

– Renata… muszę ci coś powiedzieć.

Serce mi zamarło.

– Moja córka… ona nie chce mnie znać odkąd rozwiodłem się z jej matką. Ale teraz… jest chora. Ma białaczkę. Potrzebuje mnie. Muszę być przy niej.

Patrzyłam na niego w milczeniu. Wiedziałam, że nie mogę wymagać od niego wyboru między mną a dzieckiem.

– Rozumiem – wyszeptałam.

Pożegnaliśmy się bez słów. Wróciłam do Warszawy rozbita bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

W pracy nie potrafiłam się skupić. Matka dzwoniła codziennie:

– No i co? Znowu ci nie wyszło? Może powinnaś wrócić do Tomka? On zawsze był tobą zainteresowany…

Zacisnęłam pięści.

– Mamo! To moje życie! Przestań!

Wybuchła awantura przez telefon – matka płakała, że przeze mnie umrze ze zmartwienia; ojciec przysłał mi SMS-a: „Nie licz na spadek”. Brat napisał tylko: „Może czas dorosnąć?”.

Czułam się kompletnie sama.

Mijały tygodnie. Marek czasem pisał krótkie wiadomości: „Myślę o tobie”, „Przepraszam”. Ale wiedziałam, że już nigdy nie będzie tak jak wtedy w górach.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jego była żona:

– Renata? Tu Anna, była Marka… Chciałam tylko powiedzieć, żebyś trzymała się od naszej rodziny z daleka. Moja córka cierpi przez waszą znajomość!

Rzuciła słuchawką zanim zdążyłam odpowiedzieć.

Poczułam się jak intruz w cudzym życiu. Jak ktoś, kto nie ma prawa do szczęścia.

Minął rok. Próbowałam randkować przez aplikacje – katastrofa za katastrofą: jeden facet chciał tylko seksu, drugi mieszkał z matką i szukał opiekunki dla psa, trzeci okazał się żonaty.

W końcu poddałam się. Kupiłam kota ze schroniska i nazwałam go Borys.

Czasem wracam myślami do tamtych dni w górach: śmiech Marka odbijający się echem między drzewami; jego dłoń w mojej; smak herbaty z termosu na szczycie Czantorii; pocałunek pod gwiazdami.

Czy żałuję? Nie wiem. Może lepiej było nigdy nie poczuć tej nadziei? A może właśnie dzięki temu wiem dziś, że jestem zdolna do miłości?

Patrzę przez okno na rozświetlone bloki Ursynowa i pytam siebie (i was):
Czy samotność jest wyborem czy karą? Czy lepiej żyć bez złudzeń czy pozwolić sobie choć raz na cudowną iluzję?