Nowe życie i bolesne pożegnanie: Jak urodziłam córkę w dniu śmierci mojego męża

— Mamo, nie dam rady… — wyszeptałam, ściskając jej dłoń tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Ból porodowy mieszał się z bólem w sercu. Za ścianą szpitalnej sali, w innym skrzydle tego samego budynku, mój mąż Michał konał na oddziale onkologii. Wiedziałam, że to kwestia godzin. Lekarze nie mieli już złudzeń.

Moja mama próbowała mnie pocieszyć, ale jej oczy były czerwone od płaczu. — Musisz być silna dla siebie i dla małej — powtarzała, choć jej głos drżał. Wtedy usłyszałam pierwszy krzyk mojej córki. Położna podała mi ją do ramion. — To cud, pani Marto — powiedziała cicho. — Cud w najtrudniejszym dniu pani życia.

Patrzyłam na maleńką Zosię i czułam, jak łzy spływają mi po policzkach. Michał tak bardzo chciał ją poznać. Przez ostatnie miesiące choroby powtarzał: „Musisz jej opowiedzieć o mnie wszystko. O tym, jak bardzo ją kochałem, zanim jeszcze się urodziła.”

Niecałą godzinę później do sali wbiegła moja siostra Anka. Miała twarz bladą jak ściana. — Marta… Michał… — zaczęła, ale nie musiała kończyć. Wiedziałam. Czułam to w kościach. Świat zawirował mi przed oczami.

Nie pamiętam, jak znalazłam się na korytarzu onkologii. Pielęgniarka próbowała mnie zatrzymać, ale wyrwałam się jej i wbiegłam do sali. Michał leżał spokojnie, jakby spał. Jego mama siedziała przy łóżku i płakała bezgłośnie. — Przyszedł czas — powiedziała tylko.

Upadłam na kolana przy jego łóżku. — Michaś… Zosia już jest z nami. Jest piękna, taka jak ty…

Wtedy jego powieki drgnęły. Otworzył oczy na sekundę i spojrzał na mnie z miłością i bólem jednocześnie. — Kocham was… — wyszeptał ledwo słyszalnie.

To były jego ostatnie słowa.

Przez kolejne dni żyłam jak we śnie. Wszyscy wokół mnie płakali, a ja musiałam być silna dla Zosi. Teściowa obwiniała mnie za to, że nie byłam przy Michałku w jego ostatnich chwilach. — Gdybyś była tu wcześniej… — mówiła przez łzy. Moja mama próbowała mnie bronić, ale atmosfera w domu była nie do zniesienia.

Pogrzeb był jak zły sen. Stałam nad grobem z Zosią na rękach i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ludzie składali mi kondolencje, ale ich słowa odbijały się ode mnie jak od ściany.

Po wszystkim zostałam sama z dzieckiem i żałobą. Każda noc była walką z ciszą i wspomnieniami. Michał zostawił mi listy — jeden na każdy ważny moment w życiu Zosi: pierwszy ząbek, pierwszy dzień w przedszkolu, pierwszy złamany serce…

Pewnego wieczoru teściowa przyszła do mnie z pretensjami:
— Myślisz tylko o sobie! Michał potrzebował cię wtedy bardziej niż kiedykolwiek!
— Byłam przy porodzie waszej wnuczki! — krzyknęłam przez łzy.
— A ja straciłam syna!

Nie potrafiłyśmy się porozumieć. Każda z nas cierpiała inaczej.

Z czasem nauczyłam się żyć z bólem. Zosia rosła, a ja opowiadałam jej o tacie: o tym, jak śmiał się z moich żartów, jak grał na gitarze pod oknem naszego bloku w Katowicach, jak marzył o tym, by zabrać ją kiedyś nad morze.

Często zastanawiam się, czy mogłam zrobić coś inaczej. Czy powinnam była być przy Michałku do końca? Czy Zosia kiedyś zrozumie, dlaczego jej tata odszedł w dniu jej narodzin?

Dziś patrzę na moją córkę i widzę w niej Michała: jego oczy, uśmiech, upór. I choć serce nadal boli, wiem, że muszę żyć dalej — dla niej.

Czasem pytam siebie: czy można jednocześnie świętować nowe życie i opłakiwać stratę? Czy kiedykolwiek pogodzę się z tym rozdarciem? Co wy byście zrobili na moim miejscu?