Przez 60 lat byłem sam. Teraz, gdy spotkałem Natalię, wszystko się zmieniło – czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce?
— Naprawdę nigdy nie miałeś żony? — zapytała mnie Basia, moja sąsiadka z piętra wyżej, kiedy spotkaliśmy się na klatce schodowej. Jej ton był pełen niedowierzania, jakby pytała, czy naprawdę nigdy nie jadłem pierogów. — Nigdy — odpowiedziałem z uśmiechem, choć w środku poczułem ukłucie. Zawsze odpowiadałem tak samo, z tą samą maską obojętności. Ale od pół roku coś się we mnie zmieniło.
Mam na imię Andrzej. Właśnie skończyłem 59 lat. Przez całe życie byłem wolnym ptakiem – tak o sobie mówiłem. Pracowałem jako informatyk w jednej z warszawskich firm, a po godzinach grałem w brydża z kumplami ze studiów: Jankiem, Piotrem i Zbyszkiem. Nasza paczka przetrwała wszystko – śluby, rozwody, narodziny dzieci, nawet śmierć rodziców. Tylko ja zawsze byłem tym „wolnym”, tym, który nie musiał wracać do domu na kolację.
Nie żałowałem tego wyboru. Przynajmniej tak mi się wydawało. Ale sześć miesięcy temu poznałem Natalię.
To był zwykły wieczór w kawiarni na Mokotowie. Siedziałem przy oknie z laptopem, próbując napisać kolejny rozdział do książki, którą obiecałem sobie skończyć przed sześćdziesiątką. Wtedy ona weszła – wysoka, szczupła, z burzą rudych włosów i uśmiechem, który rozświetlił cały lokal. Usiadła przy stoliku obok i zaczęła rozmawiać przez telefon. Jej głos był ciepły, melodyjny. Przez chwilę słuchałem jej rozmowy – mówiła o swoim synu, który właśnie wyjechał na studia do Krakowa.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale kiedy skończyła rozmowę, zapytałem: — Przepraszam, czy mogę się dosiąść? Mam wrażenie, że oboje czekamy na coś ważnego.
Spojrzała na mnie zaskoczona, ale po chwili się uśmiechnęła. — A może na kogoś? — odpowiedziała z przekornym błyskiem w oku.
Rozmawialiśmy do zamknięcia kawiarni. Okazało się, że Natalia jest wdową od pięciu lat. Ma dorosłego syna i córkę w liceum. Pracuje jako nauczycielka polskiego w pobliskim liceum. Miała w sobie coś, co sprawiało, że chciało się jej słuchać bez końca.
Od tamtej pory widywaliśmy się coraz częściej. Najpierw spacery po Łazienkach, potem wspólne obiady u niej w domu. Poznałem jej córkę – Zosię – która patrzyła na mnie z nieufnością i wyraźną rezerwą.
— Mama nie powinna się wiązać z kimś takim jak ty — powiedziała mi pewnego wieczoru Zosia, kiedy Natalia wyszła do kuchni.
— Dlaczego tak sądzisz? — zapytałem spokojnie.
— Bo nie masz rodziny. Nie wiesz, co to znaczy być odpowiedzialnym za kogoś innego niż siebie samego.
Te słowa bolały bardziej niż chciałem przyznać. Przez kilka dni unikałem Natalii. W głowie dudniły mi słowa Zosi: „nie wiesz, co to znaczy być odpowiedzialnym”. Czy rzeczywiście całe życie byłem tchórzem? Czy uciekałem przed bliskością?
Natalia wyczuła zmianę. — Co się dzieje? — zapytała pewnego wieczoru podczas spaceru nad Wisłą.
— Boję się — przyznałem cicho. — Boję się, że nie potrafię być kimś więcej niż tylko samotnikiem.
Zatrzymała się i spojrzała mi prosto w oczy. — Andrzeju, każdy ma prawo do nowego początku. Nawet jeśli ma się prawie sześćdziesiąt lat.
Od tamtej rozmowy próbowałem się otworzyć. Zacząłem pomagać Natalii w codziennych sprawach – robiłem zakupy, gotowałem obiady dla całej trójki. Zosia powoli zaczęła mnie akceptować, choć nadal trzymała dystans.
Najtrudniej było jednak z moją rodziną. Moja siostra Maria zawsze uważała mnie za „wiecznego chłopca”. Kiedy powiedziałem jej o Natalii, wybuchła śmiechem:
— Ty? W związku? Przecież ty nawet kwiatka nie podlejesz!
— Może czas dorosnąć — odpowiedziałem jej wtedy poważnie.
— Lepiej późno niż wcale — mruknęła Maria, ale widziałem w jej oczach cień dumy.
Wszystko zaczęło się układać… aż do dnia, gdy Natalia zachorowała. Diagnoza: rak piersi. Świat nagle zwolnił. Spędzałem z nią każdą wolną chwilę – jeździłem z nią na badania, gotowałem rosoły według przepisu jej mamy.
Pewnego wieczoru Natalia powiedziała: — Nie chcę być dla ciebie ciężarem.
— Jesteś dla mnie wszystkim — odpowiedziałem bez namysłu.
Wtedy po raz pierwszy poczułem prawdziwy strach – nie przed samotnością, ale przed utratą kogoś bliskiego.
Dziś siedzę przy jej łóżku w szpitalu i trzymam ją za rękę. Zosia siedzi po drugiej stronie i patrzy na mnie już bez nieufności – raczej z wdzięcznością.
Przez 60 lat unikałem zobowiązań i bliskości. Teraz wiem, że to właśnie one nadają życiu sens.
Czy można zacząć wszystko od nowa po sześćdziesiątce? Czy odwaga do miłości przychodzi wtedy, gdy najbardziej się jej boimy?