„Oddaliśmy wszystko dzieciom” – Historia Marii z Poznania
– Mamo, nie możesz być taka wymagająca! – krzyknęła Ania przez telefon, a ja poczułam, jak ściska mnie w gardle. – Przecież masz wszystko, czego ci potrzeba.
Zamknęłam oczy. Siedziałam w kuchni, patrząc na stare kafelki, które układaliśmy z Władkiem jeszcze w latach osiemdziesiątych. „Wszystko, czego mi potrzeba…” – powtarzałam w myślach. Czy to naprawdę wszystko?
Kiedyś nasz dom tętnił życiem. Władek wracał z pracy w hucie, dzieci biegały po podwórku, a ja gotowałam rosół na niedzielę. Byliśmy zwyczajną rodziną z Poznania, nie bogatą, ale szczęśliwą. Władek zawsze powtarzał: „Marysiu, dzieci to nasza przyszłość. Dla nich trzeba się poświęcić.”
Poświęciliśmy się. Odkładaliśmy każdy grosz na ich edukację. Kiedy Ania chciała iść na studia do Warszawy, sprzedałam swoją ukochaną biżuterię po mamie. Dla Tomka kupiliśmy komputer na raty, żeby mógł się uczyć programowania. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz kupiłam sobie coś nowego.
Władek odszedł nagle, zawał. Było lato, kwitły bzy pod oknem. Pamiętam, jak siedziałam przy jego łóżku w szpitalu i trzymałam go za rękę. – Marysiu, dasz sobie radę – wyszeptał. A potem został tylko cisza.
Dzieci były wtedy już dorosłe. Ania mieszkała w Warszawie z mężem i dwójką dzieci. Tomek wyjechał do Wrocławia za pracą. Obiecali dzwonić, odwiedzać…
Na początku rzeczywiście dzwonili co tydzień. Potem coraz rzadziej. Zawsze byli zajęci: praca, dzieci, kredyty. Rozumiałam to – przecież sama kiedyś byłam młoda i zabiegana. Ale z każdym miesiącem czułam się coraz bardziej niewidzialna.
Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka, pani Zosia:
– Pani Mario, widziałam panią w sklepie… Wygląda pani na zmęczoną. Może przyjdzie pani na herbatę?
Przyjęłam zaproszenie. Siedziałyśmy w jej kuchni, rozmawiałyśmy o dawnych czasach. Zosia też była sama – jej syn wyjechał do Anglii i rzadko się odzywał.
– Tak to już jest – westchnęła Zosia. – Dzieci mają swoje życie.
Ale czy naprawdę tak musi być? Czy to normalne, że matka czeka tygodniami na telefon od własnych dzieci?
Któregoś dnia zachorowałam na grypę. Leżałam w łóżku z gorączką i dreszczami. Zadzwoniłam do Ani:
– Córeczko, źle się czuję…
– Mamo, nie mogę teraz przyjechać! Michał ma sprawdzian, a ja mam ważne spotkanie w pracy…
Rozłączyła się szybko. Przez dwa dni nikt do mnie nie zadzwonił. W końcu przyszła sąsiadka z rosołem.
Po chorobie zaczęłam się bać. Co będzie, jeśli coś mi się stanie? Kto mnie znajdzie? Kto poda mi szklankę wody?
Zaczęłam pisać listy do dzieci. Nie wysyłałam ich – bałam się, że uznają mnie za zrzędliwą staruszkę. Pisałam o tym, jak bardzo za nimi tęsknię, jak bardzo boli mnie ich obojętność.
W grudniu zadzwoniła Ania:
– Mamo, przyjedziemy na Wigilię! Ale tylko na chwilę, bo potem jedziemy do teściów.
Przygotowałam wszystko: pierogi, barszcz, makowiec według przepisu mojej mamy. Kiedy weszli do domu, wnuki nawet nie zdjęły butów.
– Babciu, masz Wi-Fi? – zapytał Kuba.
Siedzieli przy stole z telefonami w rękach. Rozmowy były krótkie: „Co u ciebie?”, „Aha”, „No to fajnie”. Po godzinie już ich nie było.
Po ich wyjściu usiadłam przy choince i płakałam jak dziecko.
W styczniu przyszło pismo z ZUS-u: waloryzacja emerytury – 27 złotych więcej miesięcznie. Śmiałam się przez łzy.
Zaczęłam chodzić na spacery po Cytadeli. Tam spotkałam pana Stefana – wdowca po sąsiadce z klatki obok.
– Pani Mario, niech pani nie siedzi sama w domu! – namawiał mnie na wspólne wyjścia do kina seniora.
Zgodziłam się raz. Potem drugi i trzeci… Zaczęliśmy rozmawiać o życiu, o dzieciach.
– Mój syn nawet nie wie, że miałem operację serca – powiedział Stefan gorzko.
Poczułam ulgę – nie tylko ja tak mam.
Któregoś dnia zadzwoniła Ania:
– Mamo… Słyszałam od cioci Krysi, że widuje cię z jakimś panem…
– Tak, spotykam się ze Stefanem – odpowiedziałam spokojnie.
– Mamo! Co ludzie powiedzą?!
Zatkało mnie. Przez całe życie liczyło się dla mnie tylko dobro dzieci. Teraz miałam poczucie winy, że próbuję być szczęśliwa.
Tomek zadzwonił po miesiącu:
– Mamo… Słyszałem o tym Stefanie… Ty chyba nie chcesz nikogo wprowadzać do naszego domu?
– Tomku… To już nie jest wasz dom. To mój dom.
Po tej rozmowie długo płakałam. Ale potem poczułam ulgę – pierwszy raz od lat powiedziałam głośno to, co czuję.
Zaczęłam żyć inaczej. Chodziłam na zajęcia dla seniorów, jeździłam z Stefanem na wycieczki rowerowe po Wielkopolsce. Czasem patrzyliśmy na siebie i śmialiśmy się: „Kto by pomyślał?”
Dzieci dzwoniły coraz rzadziej. Czułam żal i tęsknotę, ale przestałam czekać na ich telefony jak na zbawienie.
Któregoś dnia Ania przyjechała bez zapowiedzi.
– Mamo… Chciałam pogadać.
Usiadłyśmy w kuchni.
– Wiesz… Zawsze myślałam, że będziesz czekać tylko na nas…
– Czekałam całe życie – odpowiedziałam cicho.
Ania spuściła wzrok.
– Przepraszam…
Nie wiem, czy to coś zmieniło. Ale poczułam spokój.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy warto było oddać wszystko dla dzieci? Czy można kochać za bardzo? A może każdy musi nauczyć się żyć dla siebie?
Czy wy też czuliście kiedyś podobną samotność? Jak poradziliście sobie z rozczarowaniem bliskimi?