Weekend bez odpoczynku: Moje życie między młotem a kowadłem
— Michał, możesz jeszcze przyciąć te żywopłoty? — głos teścia, pana Władysława, rozbrzmiewał w ogrodzie jak dzwon. Stałem z sekatorem w ręku, pot zalewał mi czoło, a słońce odbijało się od szyb ich domu w podwarszawskiej miejscowości. Była sobota, godzina piętnasta. Miałem nadzieję, że po obiedzie uda mi się zdrzemnąć na kanapie, ale już wiedziałem, że to nierealne.
— Michałku, jak skończysz z żywopłotem, zerknij jeszcze na kran w łazience. Kapie od tygodnia — dodała teściowa, pani Aleksandra, z okna kuchni. Uśmiechnęła się do mnie ciepło, ale w jej oczach widziałem ten sam błysk, co zawsze: „przecież jesteś tu po coś”.
Moja żona, Kasia, siedziała na tarasie z kawą i gazetą. Udawała, że nie słyszy. Wiedziałem, że nie chce się mieszać — jej rodzice byli dla niej świętością. Dla mnie stali się powodem niekończącej się frustracji.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Po ślubie zapraszali nas na obiady — domowe pierogi, rosół, ciasta. Czułem się wtedy częścią rodziny. Ale z czasem każde spotkanie zamieniało się w listę zadań: naprawa płotu, malowanie garażu, koszenie trawy. Zawsze pod pretekstem: „tyle masz energii”, „u nas to już nie te lata”.
Początkowo próbowałem odmawiać. — Może innym razem? — rzucałem nieśmiało. Ale wtedy Kasia patrzyła na mnie z wyrzutem: — Przecież to tylko drobiazg. Pomóż im.
W ten sposób wpadłem w pułapkę. Każdy weekend wyglądał tak samo: w piątek wieczorem pakowaliśmy się do samochodu i jechaliśmy do teściów. W sobotę rano śniadanie, potem lista zadań. Obiad — szybki, bo „jeszcze trzeba zrobić porządek w piwnicy”. Wieczorem byłem tak zmęczony, że zasypiałem przed telewizorem.
Pamiętam jedną szczególną sobotę. Byłem po ciężkim tygodniu w pracy — szef kazał mi zostać po godzinach, projekt się sypał. Marzyłem o tym, żeby po prostu poleżeć na kanapie i nic nie robić. Ale już od rana teść chodził za mną z narzędziami.
— Michał, młotek masz? — zapytał.
— Nie mam siły dziś nic robić — odpowiedziałem szczerze.
Teść spojrzał na mnie jak na lenia.
— W twoim wieku to ja dom budowałem własnymi rękami!
Zacisnąłem zęby i poszedłem za nim do garażu. W środku śmierdziało farbą i kurzem. Malowaliśmy drzwi przez trzy godziny.
Wieczorem Kasia przyszła do mnie do pokoju gościnnego.
— Coś taki markotny?
— Nie mogę już tak dłużej — powiedziałem cicho. — To nie są moje weekendy. To są ich weekendy.
— Przesadzasz — machnęła ręką. — Pomagasz rodzinie.
— A kto mi pomoże? — zapytałem gorzko.
W niedzielę rano obudził mnie dźwięk odkurzacza i zapach smażonych jajek. Teściowa już krzątała się po kuchni.
— Michałku, jakbyś mógł jeszcze wynieść śmieci i przynieść drewno do kominka…
Czułem się jak chłopiec na posyłki. Zacząłem unikać rozmów z Kasią o jej rodzicach. W pracy byłem coraz bardziej rozdrażniony. Koledzy pytali:
— Coś taki zmęczony?
Nie miałem odwagi powiedzieć prawdy.
Przełom nastąpił pewnej niedzieli wieczorem. Wracaliśmy samochodem do Warszawy. Kasia przeglądała telefon, ja prowadziłem w milczeniu.
— Michał… — zaczęła niepewnie. — Mama mówiła, że za tydzień trzeba by pomóc przy remoncie łazienki.
Zacisnąłem dłonie na kierownicy.
— Nie pojadę tam więcej — powiedziałem stanowczo.
Kasia spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
— Co ty mówisz?
— Mam dość bycia darmową siłą roboczą! Chcę mieć weekend dla siebie! Chcę odpocząć!
Cisza między nami była gęsta jak mgła nad Wisłą.
Przez kilka dni nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale. W końcu Kasia przyszła do mnie wieczorem.
— Rozumiem cię — powiedziała cicho. — Ale oni są już starsi…
— A ja? Ja też mam swoje granice.
W następny weekend zostałem w domu. Kasia pojechała sama do rodziców. Czułem ulgę, ale też pustkę. Siedziałem na balkonie z kawą i patrzyłem na ludzi spacerujących po osiedlu.
Czy jestem egoistą? Czy mam prawo postawić siebie na pierwszym miejscu? A może rodzina to właśnie poświęcenie?
Nie wiem, czy znajdę odpowiedź na te pytania. Ale wiem jedno: czasem trzeba zawalczyć o siebie, nawet jeśli oznacza to rozczarowanie najbliższych.