Jak modlitwa uratowała mnie przed rozpaczą – historia o wierze, rodzinie i przebaczeniu
– Mamo, czy ja umrę? – zapytał Kuba, patrząc na mnie wielkimi, przestraszonymi oczami. Jego głos drżał, a ja poczułam, jak serce rozdziera mi się na kawałki. Siedzieliśmy na szpitalnym łóżku w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Za oknem padał deszcz, a krople bębniły o parapet jakby chciały zagłuszyć moją rozpacz. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież lekarze nie dawali nam wielkich nadziei.
Mój świat rozpadł się kilka tygodni wcześniej, gdy usłyszałam diagnozę: białaczka. Kuba miał wtedy zaledwie osiem lat. Zawsze był pełen energii, biegał po podwórku z kolegami, grał w piłkę z tatą. Teraz leżał blady i słaby, a ja czułam się kompletnie bezradna. Mój mąż, Tomek, zamknął się w sobie. Przestał ze mną rozmawiać, coraz częściej znikał z domu pod pretekstem pracy. Widziałam, jak oddalamy się od siebie z każdym dniem.
Pewnej nocy, kiedy Kuba spał po kolejnej dawce chemii, wyszłam na szpitalny korytarz. Usiadłam na zimnej ławce i zaczęłam płakać. – Boże, dlaczego nam to robisz? – szeptałam przez łzy. – Przecież zawsze starałam się być dobrą matką i żoną. Dlaczego moje dziecko musi cierpieć?
Wtedy obok mnie usiadła starsza kobieta. Miała siwe włosy i ciepłe oczy. – Modliła się pani kiedyś naprawdę? – zapytała cicho. Spojrzałam na nią zaskoczona. – Nie wiem… Chyba nie tak…
– Proszę spróbować – powiedziała. – Czasem tylko to nam zostaje.
Tej nocy po raz pierwszy od lat uklękłam przy łóżku Kuby i zaczęłam się modlić. Najpierw nieporadnie, potem coraz bardziej szczerze. Prosiłam Boga o siłę, o cud, o nadzieję. Każdego dnia powtarzałam tę modlitwę, nawet jeśli nie widziałam efektów.
Tomek patrzył na mnie z niedowierzaniem. – Myślisz, że to coś da? – pytał z goryczą. – Lekarze mówią jasno: szanse są nikłe.
– Ale są – odpowiadałam cicho. – Musimy wierzyć.
Z czasem zaczęłam zauważać drobne zmiany. Kuba mniej płakał, częściej się uśmiechał. Lekarze mówili o „małych cudach” – lepszych wynikach badań, niespodziewanej poprawie po kolejnych cyklach leczenia.
Jednak w domu było coraz gorzej. Tomek coraz częściej wracał późno, unikał rozmów. Pewnego wieczoru wybuchłam:
– Dlaczego uciekasz? Przecież Kuba cię potrzebuje!
– A ty myślisz, że ja tego nie przeżywam?! – krzyknął. – Nie potrafię patrzeć na własne dziecko w takim stanie! Ty masz swoją modlitwę, a ja… ja już nie mam nic!
Zrozumiałam wtedy, że nie tylko Kuba potrzebuje pomocy. Nasza rodzina rozpadała się na moich oczach. Zaczęłam modlić się także za Tomka – o siłę dla niego i dla nas obojga.
Któregoś dnia przyniosłam do szpitala różaniec i zaproponowałam Kubie wspólną modlitwę. Najpierw był niechętny, ale potem zaczął powtarzać słowa za mną. Z czasem to on przypominał mi o wieczornej modlitwie.
Po kilku miesiącach walki przyszła wiadomość: remisja. Lekarze byli ostrożni w optymizmie, ale dla nas to był cud. Pamiętam dzień, kiedy wróciliśmy do domu – Kuba słaby, ale uśmiechnięty; Tomek pierwszy raz od dawna objął mnie mocno i powiedział: – Przepraszam za wszystko.
Myślałam, że teraz już wszystko będzie dobrze, ale życie szybko zweryfikowało moje nadzieje. Tomek nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zaczął pić. Coraz częściej dochodziło do kłótni.
– Nie dam rady! – krzyczał pewnego wieczoru, trzaskając drzwiami.
Znowu zostałam sama z Kubą i własnymi lękami. Tym razem jednak nie czułam już takiej bezradności jak kiedyś. Wiedziałam, że mogę zaufać Bogu i sobie samej.
Zaczęłam chodzić na spotkania wspólnoty parafialnej dla rodziców chorych dzieci. Tam poznałam ludzi z podobnymi problemami. Wspólnie modliliśmy się za nasze dzieci i za siebie nawzajem.
Pewnego dnia Tomek przyszedł na jedno ze spotkań. Był trzeźwy i wyraźnie skruszony.
– Chcę spróbować jeszcze raz – powiedział cicho. – Może razem damy radę?
Nie było łatwo wybaczyć mu wszystko, co zrobił i czego nie zrobił w tych najtrudniejszych chwilach. Ale wiedziałam już wtedy, że przebaczenie jest jedyną drogą do uzdrowienia naszej rodziny.
Dziś Kuba jest zdrowy, choć musi regularnie robić badania kontrolne. Nasza rodzina przeszła przez piekło i wyszła z niego silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie wiara i modlitwa, miałabym w sobie tyle siły? Czy potrafilibyśmy przetrwać ten koszmar bez wsparcia Boga i ludzi wokół nas?
A Ty? Czy w najtrudniejszych chwilach potrafisz zaufać czemuś większemu niż Ty sam? Jak radzisz sobie z bezsilnością?