Ucieczka z gospodarstwa: Jak odnalazłam siebie w wielkim mieście

— Znowu się spóźniłaś, Zosiu! — głos mamy przeszył ciszę poranka, kiedy wbiegałam do kuchni z rozwianymi włosami. Na stole parowały ziemniaki, a starsza siostra, Ania, już kroiła chleb na śniadanie. — Przepraszam, zaspałam — wymamrotałam, unikając jej wzroku. Wiedziałam, że to nie pierwszy raz i że mama jest zmęczona moim wiecznym bujaniem w obłokach.

Nasze gospodarstwo pod Białymstokiem było całym naszym światem. Kury gdakały za oknem, a świnie domagały się jedzenia. Tata odszedł, gdy miałam sześć lat. Od tamtej pory mama dźwigała wszystko sama, a Ania była jej prawą ręką. Ja… zawsze byłam tą „inną”.

— Zosia, nie zapomnij po szkole nakarmić cieląt! — rzuciła mama, zanim wyszłam z domu. W odpowiedzi tylko skinęłam głową. W drodze do szkoły marzyłam o czymś więcej niż o codziennych obowiązkach. Często wyobrażałam sobie życie w Warszawie — wysokie budynki, tłum ludzi, kawiarnie pełne rozmów i śmiechu. Tam nikt nie wiedziałby, kim jestem. Tam mogłabym być kimkolwiek.

W szkole byłam „tą od krów”, dziewczyną z gospodarstwa. Nauczyciele chwalili mnie za dobre oceny, ale rówieśnicy patrzyli z góry. — Po co ci te książki? I tak skończysz jak matka — śmiała się kiedyś Marta na przerwie. Bolało mnie to bardziej, niż chciałam przyznać.

Wieczorami pisałam w zeszycie wiersze i opowiadania. To była moja ucieczka. Ania czasem zaglądała przez ramię i mówiła: — Po co ci to? Tu trzeba rąk do pracy, nie poetek.

Wszystko zmieniło się w ostatniej klasie liceum. Dostałam się na studia do Warszawy — filologia polska. Kiedy przyszło pismo z uczelni, serce waliło mi jak oszalałe. Mama milczała długo, patrząc przez okno na pole ziemniaków.

— Nie zostawiaj nas — powiedziała cicho. — Tu jest twoje miejsce.

— Mamo, ja muszę spróbować… Jeśli nie teraz, to nigdy — odpowiedziałam drżącym głosem.

Ania była wściekła. — Egoistka! My tu harujemy, a ty chcesz się bawić w wielkim świecie?

Płakałam całą noc. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec rodziny a własnymi marzeniami. Ale coś we mnie krzyczało: „Jedź!”

Wyjechałam we wrześniu. Warszawa przytłoczyła mnie hałasem i tempem życia. Wynajęłam pokój z dwiema dziewczynami z Krakowa. Były inne niż wszyscy, których znałam — pewne siebie, głośne, kolorowe.

Na początku czułam się obco. Tęskniłam za zapachem świeżo skoszonej trawy i głosem mamy wołającej na obiad. Ale z każdym dniem uczyłam się miasta: metra, kawiarni, ludzi z całej Polski.

Na uczelni poznałam Pawła — chłopaka z Gdańska, który marzył o zostaniu pisarzem. Rozumiał mnie jak nikt inny. Wieczorami chodziliśmy nad Wisłę i rozmawialiśmy o życiu, o tym, czego się boimy i czego pragniemy.

Mama dzwoniła coraz rzadziej. W głosie Ani słyszałam żal i rozczarowanie. — My tu ledwo dajemy radę — mówiła raz po raz. Czułam się winna za każdym razem, gdy odkładałam słuchawkę.

Zimą zachorowała jedna z krów. Mama była wykończona. Chciałam wrócić i pomóc, ale Paweł przekonał mnie, żebym nie rezygnowała z siebie.

— Jeśli teraz wrócisz, już nigdy nie wyjedziesz — powiedział cicho.

Pisałam listy do mamy i Ani. Opowiadałam o studiach, o nowych znajomych, o tym, jak bardzo za nimi tęsknię. Odpowiedzi były krótkie i chłodne.

Wiosną dostałam pierwszą pracę w małym wydawnictwie jako korektorka. Byłam dumna jak nigdy wcześniej. Zadzwoniłam do mamy z tą wiadomością.

— To dobrze… Ale tu też cię potrzebujemy — usłyszałam tylko.

Czułam się rozdarta na pół: jedna część mnie chciała wrócić na wieś i pomóc rodzinie; druga — walczyła o własne życie.

Minęły dwa lata. Mama zaczęła akceptować mój wybór. Ania wyszła za mąż za sąsiada i przejęła większość obowiązków na gospodarstwie. Ja coraz rzadziej wracałam do domu — bałam się konfrontacji z przeszłością.

Pewnego dnia dostałam propozycję pracy w dużym wydawnictwie w centrum Warszawy. To było spełnienie moich marzeń! Ale wtedy zadzwoniła mama: — Zosia… tęsknię za tobą. Przyjedź na święta.

Wróciłam na wieś po długiej przerwie. Wszystko wydawało się mniejsze niż w moich wspomnieniach: dom, podwórko, nawet Ania była jakby starsza i bardziej zmęczona.

Przy stole panowała cisza. Mama patrzyła na mnie długo.

— Jesteś szczęśliwa? — zapytała nagle.

Zastanowiłam się chwilę.

— Tak… Ale tęsknię za wami każdego dnia.

Ania uśmiechnęła się smutno.

— Może kiedyś też spróbuję czegoś nowego — powiedziała cicho.

Tamtej nocy długo nie mogłam zasnąć. Zrozumiałam wtedy, że szczęście nie polega na wyborze między rodziną a sobą samym. Chodzi o odwagę podążania własną drogą i umiejętność powrotu do korzeni bez poczucia winy.

Czasem pytam siebie: czy można być naprawdę wolnym bez bólu rozstania? Czy odwaga to tylko ucieczka od tego, co znane? Może każdy z nas musi kiedyś wybrać własną ścieżkę… Ale czy można nie stracić przy tym siebie?