Oddałam mieszkanie dzieciom i wyjechałam na wieś: teraz mieszkam w starym domu i zaczynam od nowa – historia Marii Borkowskiej

– Mamo, nie możesz nam tego zrobić! – krzyczała przez łzy moja córka, Zuzanna, kiedy pakowałam ostatnie rzeczy do starej walizki. Stała w progu kuchni, z rozmazanym tuszem pod oczami, a jej mąż, Paweł, tylko nerwowo zaciskał pięści. – Oddajesz nam mieszkanie i wyjeżdżasz na koniec świata? Co my powiemy dzieciom? Że babcia uciekła?

Zatrzymałam się na chwilę, patrząc na nich oboje. W ich oczach widziałam strach – nie o mnie, lecz o siebie. O to, jak poradzą sobie bez mojej obecności, bez moich obiadów, bez tego, że zawsze byłam pod ręką, gdy trzeba było odebrać wnuki ze szkoły albo ugotować rosół na niedzielę. Ale ja już nie miałam siły być ich służącą. Przez lata tłumiłam własne potrzeby, byle tylko im dogodzić. A teraz… teraz czułam się jak cień we własnym domu.

– Zuzanno – powiedziałam cicho, ale stanowczo – to jest wasze życie. Ja swoje już przeżyłam i chcę jeszcze coś dla siebie zrobić. Macie mieszkanie, macie siebie. Ja mam tylko ten stary dom po ciotce pod Siedlcami i… nadzieję, że jeszcze coś mnie w życiu spotka.

Paweł prychnął pod nosem:
– A co cię tam niby spotka? Wilki? Samotność? Przecież ty nawet pieca nie umiesz napalić!

Zignorowałam jego złośliwość. Ostatnie lata nauczyły mnie, że nie warto wdawać się w takie dyskusje. Zuzanna próbowała mnie jeszcze zatrzymać:
– Mamo, proszę…

Podeszłam do niej i przytuliłam ją mocno. Pachniała drogimi perfumami i stresem. – Poradzisz sobie – szepnęłam jej do ucha. – Musisz.

Wyszłam z mieszkania bez oglądania się za siebie. Na klatce schodowej minęłam sąsiadkę, panią Halinę.
– Pani Mario, dokąd pani tak z tymi tobołami?
– Na wieś, pani Halinko. Zacząć od nowa.
– W tym wieku? – spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Właśnie teraz albo nigdy.

Pociąg do Siedlec był zimny i pusty. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na przesuwające się za szybą pola. W głowie miałam mętlik: czy dobrze robię? Czy nie powinnam była zostać dla wnuków? Ale potem przypomniałam sobie ostatnią kłótnię z Zuzanną o to, że nie zdążyłam zrobić zakupów przed jej powrotem z pracy. Albo jak Paweł rzucił mi pod nogi stertę prania z tekstem: „To chyba twoja rola”.

Dom w Starej Wsi przywitał mnie ciszą i chłodem. Drzwi skrzypiały tak samo jak wtedy, gdy bywałam tu jako dziecko. W kuchni stał stary kredens z popękanym lakierem, a na parapecie leżały martwe muchy. Przez chwilę stałam w progu i czułam się jak intruz we własnej historii.

Pierwsze dni były trudne. Piec rzeczywiście nie chciał się rozpalić, a ja zmarzłam tak bardzo, że musiałam spać pod trzema kołdrami. Woda w kranie była lodowata, a prąd czasem zanikał na kilka godzin. Ale z każdym dniem uczyłam się czegoś nowego: jak naprawić cieknący kran, jak uszczelnić okno gazetą, jak zrobić ogień z mokrego drewna.

Najtrudniejsze były wieczory. Siedziałam sama przy kuchennym stole i słuchałam ciszy przerywanej tylko tykaniem zegara po ciotce. Czasem płakałam – z żalu za tym, co było, za tymi wszystkimi latami poświęconymi rodzinie, która teraz nawet nie zadzwoniła zapytać, czy żyję.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka – pani Genowefa.
– Dzień dobry! Pani to ta nowa Borkowska? – zapytała bez ogródek.
– Tak… Maria Borkowska.
– To dobrze! Bo tu nikt już od lat nie mieszkał i myśleliśmy, że dom się rozpadnie. A tu proszę – kobieta z miasta! Będzie się działo!

Przyniosła mi słoik ogórków i zaprosiła na herbatę do siebie. U niej poznałam innych mieszkańców wsi: pana Stefana (który zawsze narzekał na politykę), młodą Magdę (samotną matkę dwójki dzieci) i pana Antoniego – wdowca po siedemdziesiątce z łobuzerskim błyskiem w oku.

– Pani Mario – zagadnął mnie Antoni pewnego wieczoru – a co panią tu przygnało?
– Chciałam odpocząć od miasta… i od rodziny – odpowiedziałam szczerze.
– Rodzina to skarb… dopóki cię nie wykończy – mruknął filozoficznie.

Zaczęłam powoli odnajdywać radość w prostych rzeczach: w zapachu świeżego chleba od Magdy, w śmiechu dzieci biegających po podwórku, w rozmowach przy herbacie z Genowefą. Praca przy domu dawała mi satysfakcję – własnoręcznie pomalowałam płot na zielono (choć potem pół wsi się śmiało, że taki kolor to tylko w Warszawie wymyślą).

Po miesiącu zadzwoniła Zuzanna:
– Mamo… czemu nie odbierasz telefonów?
– Bo nie miałam ochoty rozmawiać.
– Dzieci pytają o ciebie…
– Czy naprawdę pytają? Czy to ty pytasz?
Zamilkła na chwilę.
– Mamo… Paweł mówił coś głupiego ostatnio… Przepraszam za niego.
– Nie musisz przepraszać za dorosłego faceta. Ale miło by było usłyszeć czasem zwykłe „dziękuję”.

Rozmowa była szorstka, pełna niedopowiedzeń i żalu. Ale po niej poczułam ulgę – pierwszy raz od dawna powiedziałam córce prawdę prosto w oczy.

Wkrótce potem zaczęły się plotki we wsi: że niby uciekłam przed długami albo że rodzina mnie wyrzuciła. Nie przejmowałam się tym – miałam ważniejsze sprawy na głowie: naprawa dachu przed zimą (Antoni pomógł mi za flaszkę nalewki), pierwsze własne przetwory (ogórki wyszły mi kwaśniejsze niż u Genowefy) i… pierwsze od lat uczucie wolności.

Któregoś dnia Antoni zaprosił mnie na spacer nad rzekę.
– Wie pani co? Ja też kiedyś uciekłem od wszystkiego. Po śmierci żony myślałem, że już nic dobrego mnie nie spotka… A jednak człowiek zawsze może zacząć od nowa.
Patrzyliśmy razem na zachód słońca nad polami. Poczułam spokój – taki prawdziwy, głęboki spokój.

Z czasem relacje z Zuzanną zaczęły się poprawiać. Przyjechała do mnie z dziećmi na ferie zimowe. Było niezręcznie; wnuczka Ola bała się spać sama w pokoju (bo „myszy chodzą po strychu”), a wnuk Kuba narzekał na brak Wi-Fi. Ale wieczorem wszyscy siedzieliśmy razem przy piecu i piekliśmy ziemniaki w popiele. Zuzanna patrzyła na mnie inaczej niż zwykle – jakby pierwszy raz widziała we mnie kobietę, a nie tylko matkę do usług.

Pewnej nocy usiadła obok mnie w kuchni:
– Mamo… chyba nigdy ci nie dziękowałam za wszystko…
Objęłam ją mocno.
– Jeszcze masz czas.

Dziś wiem jedno: samotność jest trudna tylko wtedy, gdy człowiek nie potrafi być sam ze sobą. Ja nauczyłam się tego dopiero tutaj – wśród starych ścian, zapachu drewna i śmiechu nowych przyjaciół. Czy żałuję? Ani przez chwilę.

Czasem patrzę przez okno na pola zalane mgłą i pytam siebie: czy naprawdę trzeba było aż tyle stracić, żeby odnaleźć siebie? A może każda z nas musi kiedyś wybrać własną drogę – nawet jeśli oznacza to zostawienie wszystkiego za sobą?