Po ślubie zrozumiałam, że nie jestem żoną, tylko dodatkiem do teściowej. Moja walka o własne życie

— Znowu nie posoliłaś ziemniaków, Aniu. Wiesz, że Tomek lubi słone — głos pani Marty rozległ się w kuchni ostrym tonem, który znałam już na pamięć. Stałam przy blacie, z nożem w ręku, i czułam, jak łzy napływają mi do oczu. To był trzeci dzień po naszym ślubie. Trzeci dzień, odkąd zamieszkałam z Tomkiem w jego rodzinnym domu w podwarszawskiej Zielonce. Trzeci dzień, odkąd zrozumiałam, że nie jestem żoną, tylko dodatkiem do teściowej.

Tomek wrócił z pracy późno. Zawsze całował mnie w policzek na powitanie, ale tego dnia nawet na mnie nie spojrzał. — Mama mówiła, że znowu przypaliłaś rosół? — rzucił mimochodem, zdejmując buty. Poczułam się jak dziecko przyłapane na kłamstwie. — To nieprawda — szepnęłam. — Po prostu… trochę za długo się gotował. — Następnym razem poproś mamę o pomoc — odpowiedział chłodno i poszedł do swojego pokoju. Naszego pokoju.

Wszystko w tym domu było „nasze”, ale tak naprawdę należało do pani Marty. Nawet nasze łóżko — ona wybrała pościel, ona ustawiła meble. Ja mogłam co najwyżej przestawić kubek na stole, ale i tak następnego dnia znajdowałam go tam, gdzie ona uznała za stosowne.

Początkowo myślałam, że to minie. Że to tylko kwestia przyzwyczajenia się do nowej sytuacji. Ale z każdym dniem czułam się coraz bardziej niewidzialna. Każda decyzja — od tego, co zjemy na obiad, po to, gdzie pojedziemy na weekend — była konsultowana z panią Martą. Tomek nigdy nie stanął po mojej stronie. Nawet wtedy, gdy próbowałam delikatnie zasugerować, że chcę mieć trochę prywatności.

— Aniu, mama jest sama od śmierci taty. Musisz ją zrozumieć — powtarzał mi wieczorami. — Przecież ona chce dla nas dobrze.

Ale czy naprawdę chciała dla nas dobrze? Czy może chciała mieć syna tylko dla siebie?

Pamiętam jedną szczególną niedzielę. Siedzieliśmy przy stole, a pani Marta opowiadała o swoim dzieciństwie na wsi pod Radomiem. Tomek słuchał jej z roziskrzonymi oczami, a ja czułam się jak intruz. W pewnym momencie próbowałam wtrącić się do rozmowy:

— Moja babcia też pochodziła z małej miejscowości… — zaczęłam.

— Ależ Aniu, teraz ja mówię — przerwała mi teściowa z uśmiechem pełnym wyższości.

Tomek nawet nie zauważył mojego zawstydzenia.

Z czasem zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Wychodziłam na długie spacery po okolicy, byle tylko nie słyszeć jej uwag i nie czuć tego duszącego napięcia. Czasem spotykałam sąsiadkę, panią Halinę.

— Dziecko, ty taka blada chodzisz. Wszystko w porządku? — pytała zatroskana.

— Tak, wszystko dobrze — kłamałam jak najęta.

Ale nic nie było dobrze.

Najgorsze były wieczory. Leżałam obok Tomka i czułam między nami mur nie do przeskoczenia. Próbowałam rozmawiać:

— Tomek… Czy my kiedyś będziemy mieli własne mieszkanie?

— Po co? Tu mamy wszystko — odpowiadał bez namysłu.

A ja miałam coraz mniej siebie.

Pewnego dnia zadzwoniła moja mama.

— Aniu, słyszę po głosie, że coś jest nie tak. Przyjedź do nas na weekend.

Nie chciałam zostawiać Tomka samego z matką — bałam się jej gniewu i tego, co o mnie powie. Ale w końcu się zgodziłam.

W domu rodzinnym poczułam się jak człowiek po długim pobycie pod wodą, który wreszcie zaczerpnął powietrza. Mama patrzyła na mnie z troską.

— Córeczko… Ty tam nie jesteś szczęśliwa.

Zacisnęłam usta i rozpłakałam się jak dziecko.

Po powrocie do Zielonki pani Marta czekała na mnie w kuchni.

— Nieładnie tak zostawiać męża samego — powiedziała lodowatym tonem.

Tomek nawet nie zapytał, jak minął mi weekend.

Zaczęły się kłótnie. Najpierw ciche sprzeczki o drobiazgi: o to, kto ma wynieść śmieci, kto zapomniał kupić mleko. Potem coraz głośniejsze awantury o to, dlaczego nie chcę spędzać każdej niedzieli z jego matką.

— Jesteś niewdzięczna! — krzyczał Tomek pewnego wieczoru. — Mama tyle dla nas robi!

— A ja? Ja nic nie znaczę? — wybuchłam pierwszy raz od miesięcy.

Spojrzał na mnie jak na obcą osobę.

Wtedy zaczęłam szukać pracy w Warszawie. Chciałam mieć choć kawałek świata tylko dla siebie. Znalazłam etat w małym biurze rachunkowym na Pradze. Każdego ranka wychodziłam coraz wcześniej i wracałam coraz później. W pracy byłam kimś — Anią Kowalską, a nie „żoną Tomka” czy „synową pani Marty”.

Po kilku miesiącach zebrałam się na odwagę i powiedziałam Tomkowi:

— Chcę się wyprowadzić. Sama.

Patrzył na mnie długo w milczeniu.

— To przez mamę? — zapytał w końcu.

— Przez nas wszystkich — odpowiedziałam szczerze.

Nie próbował mnie zatrzymać.

Dziś mieszkam sama w wynajmowanej kawalerce na Bródnie. Czasem płaczę nocami z tęsknoty za tym, co mogło być piękne. Ale pierwszy raz od lat czuję się wolna.

Często pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy gdybym postawiła granice wcześniej, byłabym dziś szczęśliwą żoną? A może czasem trzeba po prostu odejść?

Czy któraś z was była kiedyś tylko dodatkiem do czyjegoś życia? Jak znalazłyście w sobie siłę, by zawalczyć o siebie?