Mój mąż, jego portfel i mój więzienny dom: Historia o małżeństwie bez wolności
— Gdzie byłaś tak długo? — Adam stał w progu kuchni, z założonymi rękami i tym swoim spojrzeniem, które zawsze sprawiało, że czułam się jak dziecko przyłapane na czymś złym. — W sklepie. Były kolejki — odpowiedziałam cicho, starając się nie patrzeć mu w oczy. — I co kupiłaś? — rzucił, wyciągając rękę po paragon. Zawsze musiałam mu go pokazywać. Każda złotówka była rozliczana, każda decyzja kwestionowana. Nawet chleb i mleko stawały się powodem do kłótni.
Pamiętam, jak na początku naszego związku Adam był czarujący. Przynosił mi kwiaty, zabierał na spacery po Plantach w Krakowie. Wydawało mi się, że znalazłam kogoś, kto mnie rozumie. Ale po ślubie wszystko się zmieniło. Najpierw drobne uwagi: „Po co ci nowa sukienka?”, „Nie wydawaj tyle na kosmetyki”. Potem coraz częściej słyszałam: „Nie umiesz gospodarować pieniędzmi”, „Ja zarabiam, więc ja decyduję”.
Z czasem przestałam mieć własne pieniądze. Adam zabierał moją kartę bankomatową, a wypłatę z pracy w przedszkolu przelewałam na nasze wspólne konto, do którego tylko on miał dostęp. Dawał mi gotówkę na zakupy — zawsze odliczoną co do grosza. Nawet dzieciom musiałam tłumaczyć, dlaczego nie możemy kupić nowych butów czy wyjść do kina. — Mamo, dlaczego tata zawsze się złości? — pytała mnie kiedyś Zosia, nasza starsza córka. — Bo jest zmęczony — kłamałam, choć w środku czułam, jak pęka mi serce.
Najgorsze były wieczory. Adam wracał z pracy i zaczynał się przesłuchanie: — Co robiłaś cały dzień? Dlaczego obiad nie jest gotowy na czas? Czemu dzieci są takie rozbrykane? — Czułam się jak służąca we własnym domu. Każda próba rozmowy kończyła się awanturą. — Przesadzasz! Inne kobiety by się cieszyły, że mają dach nad głową i męża, który zarabia! — krzyczał. — Może powinnaś podziękować, że nie musisz pracować na dwa etaty!
Ale ja pracowałam. Pracowałam w domu, w przedszkolu, wieczorami szyłam ubrania dla dzieci sąsiadów, żeby mieć choć trochę własnych pieniędzy. Adam o tym nie wiedział. Bałam się jego reakcji. Kiedy raz znalazł w mojej torebce 50 złotych, zrobił mi awanturę na cały blok. — Okłamujesz mnie! Chowasz przede mną pieniądze! — wrzeszczał tak głośno, że sąsiadka z dołu zadzwoniła do drzwi. — Wszystko w porządku? — zapytała cicho. — Tak, proszę pani, wszystko dobrze — odpowiedziałam drżącym głosem.
Z czasem przestałam wychodzić z domu. Straciłam kontakt z przyjaciółkami. Mama dzwoniła coraz rzadziej, bo nie chciałam jej martwić. — Iwonko, wszystko u was dobrze? — pytała. — Tak, mamo, wszystko dobrze — kłamałam po raz kolejny. W środku czułam się coraz bardziej samotna. Czasem płakałam w łazience, żeby dzieci nie słyszały.
Pewnego dnia Zosia wróciła ze szkoły zapłakana. — Mamo, koleżanki śmiały się ze mnie, że mam stare buty. Czemu nie możemy kupić nowych? — Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Adam powiedział tylko: — Niech się nauczy szanować to, co ma. Nie będziemy wydawać pieniędzy na głupoty.
Zaczęłam się zastanawiać, czy tak będzie już zawsze. Czy naprawdę muszę wybierać między dziećmi a własnym szczęściem? Czy jestem złą matką, jeśli chcę odejść? Każda noc była walką z myślami. Kiedyś usłyszałam w radiu audycję o przemocy ekonomicznej. Po raz pierwszy ktoś nazwał to, co przeżywam. To nie była tylko moja wina. To nie była normalność.
Zebrałam się na odwagę i poszłam do psychologa. — Pani Iwono, to nie pani jest winna. To przemoc — usłyszałam. Płakałam całą drogę do domu. Wiedziałam już, że muszę coś zmienić. Ale jak powiedzieć dzieciom? Jak powiedzieć Adamowi?
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę. — Adamie, chcę porozmawiać. Tak dalej być nie może. Czuję się jak więzień we własnym domu. — Spojrzał na mnie z pogardą. — Przesadzasz. Wymyślasz sobie problemy. — Nie, Adamie. To ty je tworzysz. Chcę mieć dostęp do własnych pieniędzy. Chcę decydować o swoim życiu.
Wybuchła awantura. Krzyczał, że jestem niewdzięczna, że rozbijam rodzinę. Dzieci płakały w swoich pokojach. Ale ja już wiedziałam, że nie mogę się cofnąć. Następnego dnia spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałam z dziećmi do mamy.
To nie był koniec problemów. Adam groził mi przez telefon, wysyłał wiadomości, próbował przekonać dzieci, że to ja jestem winna wszystkiemu złemu. Ale ja już nie byłam tą samą Iwoną co kiedyś. Znalazłam pracę w sklepie spożywczym, zaczęłam chodzić na terapię. Dzieci powoli odzyskiwały radość życia.
Czasem wciąż budzę się w nocy z lękiem. Boję się przyszłości, samotności, tego, czy dam radę utrzymać rodzinę sama. Ale wiem jedno: wolność smakuje lepiej niż najdroższe perfumy czy nowa sukienka.
Czy warto było odejść? Czy dzieci mi kiedyś wybaczą? A może to właśnie teraz uczę je najważniejszej lekcji: że każdy zasługuje na szacunek i prawo do własnego życia?