Pod ciężarem winy: Historia jednej polskiej rodziny między prawdą a miłością

– Mamo, kto to puka? – wyszeptał mój syn, Szymon, gdy stałam w ciemnym korytarzu, oświetlonym tylko bladym światłem z łazienki. Serce waliło mi jak oszalałe. Był styczeń, środek nocy, a ktoś walił do naszych drzwi tak, jakby od tego zależało jego życie.

Otworzyłam. Na progu stał Paweł, młodszy brat mojego męża. Twarz miał ziemistą, oczy czerwone od płaczu. Trzymał za ręce dwójkę dzieci: siedmioletnią Zosię i pięcioletniego Antka. Oboje w piżamach, bez kurtek, trzęśli się z zimna.

– Magda… błagam… tylko na tę noc… – głos mu się łamał. – Nie pytaj… po prostu nas wpuść.

Nie potrafiłam odmówić. Wpuściłam ich do środka. Szymon już stał za mną, zszokowany tym widokiem.

– Co się stało? – zapytał cicho.

– Nie mogę powiedzieć… Po prostu… zajmijcie się nimi. Jutro wrócę – Paweł spuścił wzrok.

Tej nocy nikt nie spał. Dzieci skulone na kanapie, Zosia cicho płakała przez sen. Szymon siedział w kuchni z głową w dłoniach.

Rano Pawła już nie było. Zostawił kartkę: „Zajmijcie się nimi. Wrócę.”

Szymon rzucił kartkę na stół z wściekłością.

– To niemożliwe! Jak mógł ich tak zostawić? Co teraz?

Patrzyłam tylko na dzieci. Antek patrzył w sufit bez słowa, Zosia tuliła się do mnie.

Po południu zadzwoniła matka Szymona, Teresa.

– Magda! Słyszałam, że dzieci Pawła są u was! Cały blok o tym mówi! Co wy wyprawiacie?

– Tereso, to nie jest dobry moment…

– To nie wasze dzieci! Nie mieszajcie się w cudze sprawy!

Rozłączyłam się. Ręce mi drżały. Szymon patrzył na mnie pytająco.

– Może mama ma rację? Czy mamy prawo ich zatrzymać?

– A gdzie pójdą, jeśli ich nie zatrzymamy? – zapytałam przez łzy.

Kolejne dni były jak koszmar. Dzieci były wystraszone, prawie nie mówiły. Zosia co wieczór pytała:

– Ciociu Magdo… tata po nas wróci?

– Wróci, kochanie – kłamałam.

Antek budził się z krzykiem w środku nocy. Siadałam przy nim i głaskałam go po głowie, aż zasnął.

Po tygodniu zadzwonił Paweł z nieznanego numeru.

– Magda… nie mogę wrócić. Jestem w poważnych tarapatach… Proszę… oddaj dzieci do domu dziecka…

– Co się stało? – zapytałam rozpaczliwie.

– Nie mogę powiedzieć… po prostu to zrób…

Rozłączył się. Szymon słyszał rozmowę.

– Może ma rację… Nie damy rady ich utrzymać. Ledwo wiążemy koniec z końcem…

– Jeśli oddamy je do domu dziecka, nigdy sobie tego nie wybaczę! – krzyknęłam przez łzy.

Kłótnie stały się codziennością. Szymon wychodził wieczorami z domu, ja zamykałam się w łazience i płakałam.

Sąsiedzi zaczęli szeptać za naszymi plecami. W windzie wszyscy patrzyli w podłogę, gdy nas mijali. Pewnego dnia przyszła kobieta z MOPS-u.

– Czy są państwo rodziną zastępczą? – zapytała chłodno.

– Nie… ale te dzieci nie mają nikogo innego.

– To nie państwa sprawa – rzuciła lodowato i wyszła.

Szymon się załamał.

– Nie wytrzymam tej presji…

– To idź! Ale ja ich nie zostawię! – krzyczałam przez szloch.

Pewnego dnia Zosia przyniosła mi rysunek: czworo ludzi trzymających się za ręce pod wielkim słońcem.

– Co to jest? – zapytałam wzruszona.

– To my… bo tu jest nam dobrze – wyszeptała.

Wtedy zrozumiałam: już nigdy nie będziemy tacy sami jak dawniej. Może tak właśnie miało być.

Minęło pół roku. Pawła odnaleziono i aresztowano: długi i złe towarzystwo zmusiły go do ucieczki. W sądzie walczyliśmy o Zosię i Antka. Teresa wyrzekła się nas jako rodziny.

Szymon powiedział mi kiedyś:

– Straciłem brata… ale zyskałem rodzinę.

Dziś Zosia ma dwanaście lat, Antek dziesięć. Jej śmiech rozbrzmiewa po całym mieszkaniu, Antek gra w piłkę na podwórku i mówi do mnie „mamo”. Czasem myślę o Pawle: czy ja zrobiłabym to samo na jego miejscu?

Czy można być szczęśliwym, jeśli nasze szczęście budujemy na cudzym nieszczęściu? A może właśnie to czyni nas rodziną? Co wy byście zrobili na moim miejscu?