„Mam dość! Chcę żyć swoim życiem” – Wyznanie kobiety po 35 latach małżeństwa
– Jadwiga, czy ty w ogóle mnie słuchasz? – głos Stanisława odbił się echem od ścian naszej kuchni, tej samej, w której przez trzydzieści pięć lat gotowałam mu obiady, podawałam kawę i słuchałam jego narzekań na świat. Siedziałam przy stole, patrząc przez okno na szare niebo nad naszym blokiem na warszawskim Ursynowie. W rękach ściskałam filiżankę, jakby jej ciepło mogło mnie ochronić przed chłodem, który od lat panował między nami.
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam szum – wspomnienia, żale, niespełnione marzenia. Stanisław westchnął ciężko, jakby cała odpowiedzialność za nasze życie spoczywała tylko na jego barkach. – Znowu się zamyśliłaś. Zawsze jesteś gdzieś indziej – rzucił z wyrzutem.
Może rzeczywiście byłam gdzieś indziej. Może już dawno przestałam być tu obecna. Przez lata nauczyłam się być cicha, niewidzialna, nie przeszkadzać. Dzieci dorosły i wyprowadziły się – Ania do Gdańska, Tomek do Krakowa. Zostaliśmy sami w trzypokojowym mieszkaniu, w którym echa dawnych kłótni i śmiechów odbijały się od pustych ścian.
Pamiętam dzień naszego ślubu. Byłam młoda, pełna nadziei. Stanisław był wtedy inny – uśmiechnięty, czuły, obiecywał mi świat u stóp. Ale życie szybko zweryfikowało te obietnice. Praca, kredyt na mieszkanie, dzieci, codzienność. Z czasem przestaliśmy ze sobą rozmawiać o czymś więcej niż rachunki i zakupy. Każdy dzień wyglądał tak samo: on wracał z pracy zmęczony i rozdrażniony, ja czekałam z obiadem i pytaniem „jak minął dzień?”, na które coraz rzadziej dostawałam odpowiedź.
Zaczęłam czuć się jak cień w swoim własnym domu. Moje potrzeby schodziły na dalszy plan – najpierw dzieci, potem mąż, potem dom. Ja? Ja byłam gdzieś na końcu tej listy. Czasem miałam wrażenie, że gdybym zniknęła, nikt by tego nie zauważył.
Najgorsze były święta. Wszyscy udawali szczęśliwą rodzinę przy stole, a ja czułam się jak aktorka w kiepskim przedstawieniu. Nawet dzieci zauważały napięcie między nami. – Mamo, czemu jesteś taka smutna? – zapytała kiedyś Ania. Uśmiechnęłam się wtedy sztucznie i powiedziałam: – Nic się nie dzieje, kochanie.
Ale działo się. Każdego dnia umierała we mnie jakaś cząstka radości. Próbowałam rozmawiać ze Stanisławem, prosić o czułość, o uwagę. On tylko wzruszał ramionami: – Przesadzasz. Wszystko jest dobrze.
Aż pewnego dnia obudziłam się z poczuciem, że nie mogę już dłużej tak żyć. To był zwykły poranek – kawa, radio w tle, Stanisław czytający gazetę. Spojrzałam na niego i zobaczyłam obcego człowieka. I siebie – kobietę bez marzeń, bez planów, bez życia.
Wieczorem zadzwoniłam do Ani. – Mamo? Coś się stało? – zapytała od razu.
– Aniu… Chyba chcę się rozwieść.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Mamo… jesteś pewna?
– Nie wiem… Ale wiem, że nie chcę już tak żyć.
Rozmowa z córką była pierwszym krokiem do wolności. Potem przyszły kolejne: rozmowa z Tomkiem (był zszokowany), rozmowa z siostrą (popłakałyśmy się razem), wreszcie rozmowa ze Stanisławem.
– Jadwiga… Ty chyba żartujesz – powiedział z niedowierzaniem.
– Nie żartuję. Chcę rozwodu.
– Po tylu latach? Co ci odbiło?
– Chcę żyć swoim życiem. Chcę spróbować być szczęśliwa.
Nie krzyczał. Nie błagał. Po prostu wyszedł z domu i trzasnął drzwiami tak mocno, że aż drgnęły szyby w oknach.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Stanisław milczał albo rzucał kąśliwe uwagi. Ja zaczęłam chodzić na spacery po parku Kabackim, zapisałam się na jogę dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam Halinę – wdowę po wojskowym, która nauczyła mnie śmiać się znowu z drobiazgów.
Pierwszy raz od lat poczułam się wolna. Ale też przerażona. Czy umiem żyć sama? Czy potrafię być szczęśliwa bez mężczyzny u boku? Czy nie jestem już za stara na nowe początki?
Rozwód był formalnością – dzieci były dorosłe, majątek podzieliliśmy bez większych kłótni. Stanisław wyprowadził się do kawalerki na Mokotowie. Ja zostałam sama w naszym mieszkaniu.
Pierwsze noce były najgorsze. Cisza dzwoniła mi w uszach jak nigdy dotąd. Bałam się tej pustki – ale z każdym dniem uczyłam się ją oswajać. Zaczęłam czytać książki, których nigdy nie miałam czasu przeczytać. Pojechałam sama nad morze – pierwszy raz w życiu! Spacerowałam po plaży w Jastarni i płakałam ze szczęścia i strachu jednocześnie.
Dziś mam prawie sześćdziesiąt lat i uczę się żyć od nowa. Czasem jest mi smutno – tęsknię za dziećmi, za dawnymi czasami, nawet za Stanisławem… Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie być tylko cieniem we własnym życiu.
Czy można nauczyć się wolności po tylu latach zniewolenia? Czy kobieta po pięćdziesiątce ma prawo zacząć wszystko od nowa? Czasem myślę: szkoda tych straconych lat… Ale może właśnie teraz jest mój czas? Co wy o tym myślicie?