Kiedy miłość zamienia się w rachunki – historia Marty i Pawła
– Marta, musimy poważnie porozmawiać – usłyszałam od Pawła, kiedy wrócił z pracy. Było już po dwudziestej, dzieci spały, a ja kończyłam prasować jego koszulę na jutro. W jego głosie wyczułam napięcie, jakby od tygodni zbierał się na tę rozmowę.
– O co chodzi? – zapytałam, nie odrywając wzroku od żelazka.
– Chciałbym, żebyś zaczęła pokrywać 30% naszych wspólnych wydatków. Wiesz, rachunki, zakupy, przedszkole dla Antka… Ja zarabiam więcej, ale Ty też pracujesz. To chyba uczciwe?
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić żelazkiem o podłogę. Pracowałam na pół etatu w bibliotece miejskiej – nie dla pieniędzy, a dla kontaktu z ludźmi i własnej równowagi psychicznej. Resztę czasu poświęcałam domowi: gotowałam, sprzątałam, ogarniałam dzieci, dbałam o to, by Paweł miał wszystko podane pod nos. Nigdy nie liczyłam godzin spędzonych na tych niewidzialnych obowiązkach.
– Uczciwe? – powtórzyłam cicho. – A kto liczy te wszystkie godziny, które spędzam na praniu Twoich rzeczy, gotowaniu obiadów i odrabianiu lekcji z Antkiem?
Paweł wzruszył ramionami.
– Przecież to normalne… Każda kobieta tak robi.
W tej chwili coś we mnie pękło. Przez lata tłumaczyłam sobie, że tak trzeba. Że dom to moja odpowiedzialność. Ale teraz poczułam się jak służąca z dodatkiem do pensji.
– Dobrze – powiedziałam po chwili ciszy. – Skoro mam pokrywać 30% wydatków, przestanę robić 30% prac domowych. Zobaczymy, jak to będzie wyglądało.
Paweł spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Żartujesz?
– Ani trochę.
Od następnego dnia zaczęłam liczyć. Jeśli wcześniej gotowałam codziennie obiady i kolacje, teraz trzy dni w tygodniu kuchnia była zamknięta. Pranie? Robiłam tylko swoje i dzieci. Jego koszule zostawały w koszu na brudną bieliznę. Sprzątanie? Ograniczyłam się do swojego pokoju i pokoju dzieci.
Pierwszy tydzień był dziwny. Paweł chodził po domu jak zbity pies, szukając czystych skarpetek i narzekając na bałagan w łazience.
– Marta, gdzie są moje spodnie?
– W koszu na pranie – odpowiadałam spokojnie.
– Ale przecież zawsze je prałaś!
– Teraz już nie zawsze.
Zaczęły się kłótnie. Dzieci patrzyły na nas szeroko otwartymi oczami. Antek zapytał któregoś dnia:
– Mamo, dlaczego tata sam sobie robi kanapki?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czułam się winna wobec dzieci, ale jeszcze bardziej wobec siebie za lata samozapomnienia.
W weekend odwiedziła nas teściowa. Zawsze była zwolenniczką tradycyjnego podziału ról.
– Marto, co się dzieje? Paweł mówił, że nie ma co jeść w lodówce!
– Może czas nauczyć go gotować? – odparłam z uśmiechem.
Teściowa spojrzała na mnie jak na wariatkę.
– Kobieta powinna dbać o dom!
– A mężczyzna o rodzinę – odbiłam piłeczkę. – Ale rodzina to nie tylko pieniądze.
Po jej wyjściu Paweł wybuchł:
– Musiałaś ją prowokować? Wiesz, jak ona reaguje!
– Może czas, żeby ktoś jej powiedział prawdę.
Z każdym dniem atmosfera gęstniała. Paweł coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy lub spotkań ze znajomymi. Ja zaczęłam rozważać powrót do pracy na pełen etat. Dostałam propozycję awansu w bibliotece – miałabym więcej obowiązków, ale też większą niezależność finansową.
Wieczorami leżałam w łóżku i zastanawiałam się: czy naprawdę chcę tak żyć? Czy chcę być kobietą od rachunków i sprzątania? Czy Paweł kiedykolwiek zrozumie, ile znaczy moja praca?
Pewnej nocy usiadł obok mnie na łóżku.
– Marta… Może przesadziłem z tymi wydatkami. Ale czuję się zmęczony tym wszystkim. Pracuję po godzinach, żebyśmy mieli lepiej…
– A ja pracuję po nocach w domu – przerwałam mu. – I nikt mi za to nie płaci.
Milczał długo.
– Może powinniśmy pójść do terapeuty? – zaproponował niepewnie.
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam chaos: żal do niego, do siebie i do całego świata za to, że kobiety muszą walczyć o szacunek nawet we własnym domu.
Minęły kolejne tygodnie. Próbowaliśmy rozmawiać spokojniej, ale rany były świeże. Paweł zaczął pomagać przy dzieciach i czasem sam gotował obiad – choć kuchnia wyglądała potem jak po wybuchu bomby. Ja nauczyłam się odpuszczać perfekcjonizm i pozwalać sobie na własne potrzeby: spotkania z koleżankami, książki czy długie spacery bez wyrzutów sumienia.
Któregoś dnia Antek przyniósł ze szkoły laurkę: „Dla mamy i taty – bo razem jest najlepiej”. Popatrzyliśmy na siebie z Pawłem i pierwszy raz od miesięcy uśmiechnęliśmy się szczerze.
Nie wiem jeszcze, jak potoczy się nasza historia. Może się rozstaniemy, może nauczymy się żyć inaczej. Ale jedno wiem na pewno: nie chcę już nigdy być tylko dodatkiem do czyjegoś życia.
Czy naprawdę można zmierzyć wartość miłości procentami? A może prawdziwa bliskość zaczyna się tam, gdzie kończy się kalkulacja?