Spadek, który podzielił rodzinę: Historia Elżbiety z Radomia
– Elu, możesz przyjechać? Mama znowu upadła w łazience! – głos mojej siostry, Justyny, dźwięczał w słuchawce jak sygnał alarmowy. Była środa, godzina 21:30, a ja właśnie kończyłam zmianę na oddziale ratunkowym w Radomiu. Zmęczenie ściskało mnie za gardło, ale automatycznie zaczęłam szukać kluczyków do samochodu. Tak wyglądało moje życie przez ostatnie dziesięć lat: zawsze pod telefonem, zawsze gotowa rzucić wszystko dla mamy.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że za kilka miesięcy wszystko się zmieni. Że pewnego dnia usiądę przy kuchennym stole, z dłonią zaciśniętą na kubku zimnej herbaty i poczuję się tak, jakby ktoś wyciął mi serce. Że będę patrzeć na mamę – tę samą kobietę, której przez lata podawałam leki, opatrywałam rany i znosiłam humory – i nie rozpoznam jej w tej obojętnej twarzy.
Wszystko zaczęło się od listonosza. Przyniósł polecony dla mamy. Z ciekawości spojrzałam na nadawcę: kancelaria notarialna. – Mamo, coś ważnego przyszło – powiedziałam, podając jej kopertę. Mama odłożyła ją na bok. – To nic takiego, Elu – rzuciła lekko. Ale ja już czułam niepokój.
Kilka dni później Justyna zadzwoniła do mnie z triumfem w głosie:
– Wiesz, mama przepisała mi dom! Wszystko jest już załatwione u notariusza. Ty przecież masz mieszkanie po tacie, a ja całe życie tu byłam…
Zatkało mnie. – Jak to? Bez rozmowy? Bez słowa?
– Mama mówiła, że tak będzie sprawiedliwie – usłyszałam. – Ty masz swoje życie, a ja się nią opiekowałam…
Zacisnęłam zęby. To ja woziłam mamę do szpitala, to ja załatwiałam rehabilitację po udarze, to ja płaciłam za opiekunkę, kiedy Justyna wyjeżdżała na weekendy do Warszawy.
Wieczorem pojechałam do mamy. Siedziała przy stole, spokojna jak nigdy.
– Mamo, dlaczego nie powiedziałaś mi o spadku?
Spojrzała na mnie z chłodnym spokojem:
– Elu, ty zawsze sobie poradzisz. Jesteś silna. Justyna jest sama, musi mieć zabezpieczenie.
– Ale przecież to ja…
– Nie rób scen – przerwała mi ostro. – Nie chcę kłótni w rodzinie.
Wyszłam stamtąd z poczuciem upokorzenia i zdrady. Przez całą drogę do domu płakałam jak dziecko. Przypomniały mi się wszystkie noce spędzone przy łóżku mamy, kiedy miała gorączkę i majaczyła z bólu. Przypomniały mi się święta, które organizowałam sama, bo Justyna zawsze „nie miała czasu”. Przypomniały mi się nasze wspólne spacery po parku Planty w Radomiu, kiedy jeszcze byłam jej „Elunią”.
Mój mąż Marek próbował mnie pocieszać:
– Ela, nie przejmuj się tym majątkiem. Najważniejsze jesteśmy my i dzieci.
Ale to nie chodziło o pieniądze czy dom. Chodziło o sprawiedliwość. O uznanie mojego wysiłku. O to, żeby mama zobaczyła we mnie nie tylko pielęgniarkę na posyłki.
Przez kolejne tygodnie unikałam rodzinnych spotkań. Nie odbierałam telefonów od Justyny. Mama dzwoniła coraz rzadziej – a kiedy już to robiła, narzekała:
– Elu, czemu mnie nie odwiedzasz? Justyna jest zajęta, a ja taka samotna…
Czułam się rozdarta: z jednej strony chciałam rzucić wszystko i pobiec do niej jak dawniej; z drugiej – miałam ochotę krzyczeć: „To teraz Justyna niech ci pomaga! To ona dostała wszystko!”
W pracy byłam cieniem samej siebie. Koleżanki pytały:
– Ela, co się dzieje?
Nie umiałam im odpowiedzieć. Jak opowiedzieć komuś o tym bólu? O tym poczuciu bycia niewidzialną dla własnej matki?
Pewnego dnia zadzwonił mój syn Paweł:
– Mamo, babcia dzwoniła do mnie i pytała, czy coś ci się stało. Martwi się o ciebie.
– Nic mi nie jest – skłamałam.
Ale wieczorem usiadłam przy stole i napisałam do mamy list:
„Mamo,
Nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumiesz mój ból. Nie chodzi o dom ani pieniądze. Chodzi o to, że przez całe życie byłam dla ciebie podporą – a ty wybrałaś Justynę. Może kiedyś mi wybaczysz moją nieobecność. Ja próbuję wybaczyć tobie.”
Nie wysłałam tego listu. Leży do dziś w mojej szufladzie.
Minęły miesiące. Mama zaczęła chorować coraz poważniej. Justyna dzwoniła coraz częściej:
– Ela, musisz przyjechać! Ja nie dam rady sama!
Za każdym razem odpowiadałam:
– Masz dom, masz spadek – radź sobie.
Czułam się okrutna… ale czy miałam inne wyjście?
W końcu mama trafiła do szpitala. Pojechałam tam raz – zobaczyłam ją słabą, zagubioną. Spojrzała na mnie błagalnie:
– Elu…
Ale nie potrafiłam już być tą samą córką co kiedyś.
Po pogrzebie (bo tak, mama odeszła tej zimy), Justyna przyszła do mnie ze łzami w oczach:
– Ela… przepraszam cię za wszystko… Nie wiedziałam, że to tak cię zrani.
Patrzyłyśmy na siebie długo w milczeniu.
– Może kiedyś ci wybaczę – odpowiedziałam cicho.
Dziś mam 54 lata i wiem jedno: rodzina potrafi zranić najmocniej. Czy warto poświęcać siebie bez reszty dla tych, którzy tego nie doceniają? Czy można odbudować zaufanie po takiej zdradzie? Czekam na wasze historie…