„Nikdy mi nie będziesz mówić, jak mam żyć” – historia matki, która straciła syna i rodzinę
— Nie będziesz mi mówić, jak mam żyć! — krzyknęła Lucyna, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam z kubkiem herbaty w ręku, czując, jak drżą mi palce. W tej chwili wiedziałam już, że coś się skończyło. Może nawet więcej niż coś — cała moja rodzina.
Mam na imię Ewa. Od śmierci mojego męża, Andrzeja, minęło już ponad dwadzieścia lat. Zginął nagle — zawał serca na budowie, gdzie pracował jako majster. Zostałam sama z Tomkiem, wtedy jeszcze siedmioletnim chłopcem o wielkich oczach i wiecznym pytaniu „dlaczego?”. Przysięgłam sobie wtedy, że zrobię wszystko, by niczego mu nie brakowało. Pracowałam na dwa etaty w szkole i w bibliotece, szyłam mu ubrania po nocach, a kiedy płakał po ojcu, tuliłam go tak mocno, jak tylko potrafiłam.
Tomek rósł na dobrego chłopaka. Był cichy, zamknięty w sobie, ale zawsze uprzejmy i pomocny. Kiedy dostał się na politechnikę w Warszawie, pękałam z dumy. Miałam nadzieję, że znajdzie tam szczęście i może kogoś, kto go pokocha tak mocno jak ja.
Pierwszy raz przyprowadził Lucynę do domu na Wielkanoc. Była ładna, pewna siebie i… chłodna. Od początku czułam dystans. Starałam się być miła — upiekłam jej ulubione ciasto (Tomek mi powiedział), zaproponowałam wspólne gotowanie. Ale ona tylko uśmiechała się uprzejmie i odsuwała ode mnie.
Po ślubie zamieszkali u mnie — tak było taniej i wygodniej dla nich. Myślałam, że będziemy jak jedna rodzina. Ale Lucyna coraz częściej zamykała się z Tomkiem w pokoju. Zaczęły się drobne spięcia: o pranie, o to, kto ma gotować obiad, o to, że „za bardzo się wtrącam”.
— Mamo, Lucyna chce mieć trochę prywatności — tłumaczył Tomek cicho.
— To mój dom! — odpowiadałam z żalem. — Chcę tylko dobrze dla was.
Kiedy zaszła w ciążę, byłam szczęśliwa jak nigdy dotąd. Szydełkowałam kocyki dla wnuczki, kupowałam ubranka. Ale Lucyna nie chciała mojej pomocy.
— Dziękuję pani Ewo, poradzimy sobie sami — powtarzała chłodno.
Czułam się coraz bardziej niepotrzebna. Zaczęłam podsłuchiwać ich rozmowy przez drzwi. Słyszałam, jak Lucyna mówi Tomkowi:
— Twoja matka traktuje mnie jak dziecko! Nie chcę jej rad ani obecności na każdym kroku!
Pewnego dnia Tomek wrócił późno z pracy. Był zmęczony i rozdrażniony.
— Mamo, musimy porozmawiać — zaczął.
Usiedliśmy przy stole.
— Lucyna czuje się tu obco. Może powinnaś trochę odpuścić?
Poczułam ukłucie w sercu.
— Ja tylko chcę wam pomóc… — wyszeptałam.
— Ale my nie chcemy tej pomocy na siłę — odpowiedział stanowczo.
Od tego dnia zaczęło się piekło. Lucyna coraz częściej wyjeżdżała do swojej matki do Łodzi. Tomek był rozdarty między nami. Ja czułam się zdradzona przez własnego syna.
Wszystko zmieniło się pewnej zimowej nocy. Tomek wracał samochodem z delegacji. Była gołoledź. Wypadek na trasie pod Piotrkowem Trybunalskim… Policja zadzwoniła o czwartej nad ranem. Pamiętam tylko krzyk Lucyny i własny bezgłośny płacz.
Pogrzeb był jak zły sen. Ludzie składali kondolencje, a ja patrzyłam na Lucynę — była blada jak ściana, trzymała za rękę małą Zosię. Chciałam ją przytulić, ale ona odsunęła się ode mnie.
Po pogrzebie zostałyśmy same w domu. Próbowałam rozmawiać:
— Lucynko… możemy być dla siebie wsparciem…
Odpowiedziała zimno:
— Nie jesteśmy rodziną. Tomek był wszystkim, co nas łączyło.
Zamknęła się w pokoju i przez kolejne tygodnie prawie jej nie widywałam. Zosia płakała nocami — próbowałam pomóc, ale Lucyna nie pozwalała mi nawet wejść do pokoju dziecka.
Pewnego dnia wróciłam z zakupów i zobaczyłam puste szafki w przedpokoju. Lucyna wyprowadziła się bez słowa pożegnania. Zostawiła tylko kartkę: „Nie szukaj nas”.
Przez wiele miesięcy żyłam jak cień samej siebie. Chodziłam po pustym mieszkaniu, dotykałam rzeczy Tomka — jego zeszytów z dzieciństwa, starych zdjęć z wakacji nad Bałtykiem. Czułam żal do Lucyny: za to, że zabrała mi wnuczkę; za to, że nie pozwoliła mi być częścią ich życia; za to, że odebrała mi resztki rodziny.
Ale im więcej czasu mijało, tym bardziej zaczynałam rozumieć jej ból. Może rzeczywiście byłam zbyt nachalna? Może chciałam za bardzo kontrolować ich życie? Czy można kochać za mocno?
Dziś jestem sama. Czasem widuję Zosię na zdjęciach na Facebooku — już mnie nie poznaje. Piszę do Lucyny listy na święta, ale nigdy nie dostaję odpowiedzi.
Często pytam siebie: czy mogłam postąpić inaczej? Czy gdybym pozwoliła im żyć po swojemu, miałabym dziś rodzinę?
Czy można kochać tak mocno, że aż rani się tych najbliższych? Co wy byście zrobili na moim miejscu?