Ostatnia szansa na własne życie – historia Marii z Krakowa

— Mamo, gdzie są moje spodnie?! — krzyknął Bartek z drugiego pokoju, a ja, jak zwykle, zerwałam się z kanapy, choć moje kolana bolały po całym dniu stania przy kuchence. W tej samej chwili usłyszałam trzask drzwi od łazienki i głos mojej córki: — Mamo, nie ma już szamponu! — Znowu? — westchnęłam w duchu, czując, jak narasta we mnie zmęczenie. Przez chwilę miałam ochotę nie odpowiadać, udawać, że mnie nie ma. Ale przecież matka nie może sobie pozwolić na takie luksusy.

Siedziałam na starej kanapie w swoim mieszkaniu w Krakowie, wpatrując się w wyblakłe tapety, których nie zmieniałam od dwudziestu lat. Moje dłonie, zniszczone latami prania, gotowania i sprzątania, bezsilnie spoczywały na kolanach. Byłam matką trójki dzieci: Bartka, Agaty i najmłodszego Michała. Żoną Andrzeja, który od lat wracał do domu późno i coraz częściej milczał przy kolacji. Byłam też… kim? Kim byłam dla siebie?

Zawsze powtarzano mi: „Dobra matka to ta, która poświęca się dla rodziny”. Więc poświęcałam się. Odkładałam swoje marzenia na później. Kiedyś chciałam być nauczycielką polskiego, pisać wiersze, podróżować. Ale potem pojawiły się dzieci, kredyt na mieszkanie i codzienność, która wciągała mnie jak bagno.

Z czasem przestałam nawet zauważać, że coś tracę. Każdy dzień wyglądał tak samo: pobudka o szóstej rano, śniadanie dla wszystkich, potem praca — sprzątanie klatek schodowych w pobliskiej kamienicy — powrót do domu, zakupy, obiad, pranie, lekcje z dziećmi. Wieczorem padałam na łóżko i zasypiałam szybciej niż zdążyłam pomyśleć o sobie.

Aż przyszedł ten dzień. Miałam 48 lat. Dzieci były już prawie dorosłe. Bartek kończył studia, Agata miała chłopaka i coraz rzadziej bywała w domu, Michał zamykał się w swoim pokoju z gitarą. Andrzej… Andrzej był jak cień. Przestał mnie dotykać, rozmawiać ze mną. Czułam się przezroczysta.

Tego wieczoru siedziałam sama w kuchni. W radiu leciała stara piosenka Anny Jantar. „Nic nie może przecież wiecznie trwać…” Poczułam łzy pod powiekami. Po raz pierwszy od lat pozwoliłam sobie na płacz. Płakałam długo i cicho, żeby nikt nie usłyszał.

Następnego dnia postanowiłam zrobić coś tylko dla siebie. Poszłam do biblioteki na Rynku Podgórskim. Dawno tam nie byłam. Przeglądałam książki i nagle zobaczyłam ogłoszenie: „Warsztaty pisarskie dla dorosłych – zapraszamy!” Coś we mnie drgnęło. Przecież kiedyś pisałam wiersze… Zapisałam się bez zastanowienia.

Pierwsze zajęcia były trudne. Bałam się odezwać. Wszyscy wydawali się młodsi, pewniejsi siebie. Ale prowadząca, pani Teresa, spojrzała na mnie ciepło i powiedziała: — Każdy ma swoją historię do opowiedzenia. Proszę spróbować.

Wróciłam do domu z zeszytem pełnym notatek i głową pełną myśli. Przez kilka dni ukrywałam przed rodziną swoje nowe zajęcie. Pisałam nocami, kiedy wszyscy spali. Z czasem zaczęłam czuć radość — taką prawdziwą, dziecięcą radość z tworzenia.

Ale rodzina szybko zauważyła zmiany.
— Mamo, czemu nie ma obiadu na czas? — zapytał Michał pewnego popołudnia.
— Bo byłam zajęta — odpowiedziałam spokojnie.
— Czym? — zdziwił się Andrzej.
— Piszę — powiedziałam cicho.
W pokoju zapadła cisza.
— Piszesz? — powtórzył Andrzej z niedowierzaniem. — A kto zajmie się domem?
Poczułam gniew i żal.
— Może wy spróbujecie? Przez dwadzieścia lat robiłam wszystko sama!
Bartek spojrzał na mnie zaskoczony:
— Mamo… ty nigdy nie mówiłaś, że ci ciężko.
— Bo nikt nie pytał — odpowiedziałam szczerze.

Od tego dnia zaczęło się coś zmieniać. Dzieci zaczęły pomagać w domu — nie od razu i niechętnie, ale jednak. Andrzej długo milczał i unikał rozmów ze mną. Pewnego wieczoru usiadł naprzeciwko mnie przy stole i powiedział:
— Nie poznaję cię.
— Może nigdy mnie nie znałeś? — odpowiedziałam spokojnie.

Zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim: o tym, co straciliśmy przez lata milczenia, o moich marzeniach i jego rozczarowaniach. To były trudne rozmowy — pełne łez i pretensji. Ale pierwszy raz od dawna poczułam się widziana.

Minęło kilka miesięcy. Moje opowiadanie zostało wyróżnione w konkursie literackim dla amatorów. Dostałam zaproszenie na spotkanie autorskie do lokalnej kawiarni. Bałam się tam pójść — wydawało mi się to nierealne. Ale poszłam. I po raz pierwszy poczułam dumę z siebie.

Dziś mam 49 lat i wiem jedno: nigdy nie jest za późno na zmianę. Moje dzieci są już prawie dorosłe i uczą się samodzielności. Andrzej próbuje być lepszym mężem — czasem mu wychodzi, czasem nie. Ja uczę się żyć dla siebie.

Czasem patrzę na swoje dłonie — nadal są zniszczone pracą, ale teraz trzymają pióro zamiast ścierki do kurzu. Zastanawiam się: ile kobiet żyje tak jak ja? Ile z nas czeka całe życie na pozwolenie, by być szczęśliwą?

Czy naprawdę musimy poświęcać siebie do końca? A może wystarczy jeden krok odwagi, by zacząć żyć naprawdę?