Miłość, która bolała: Jak walka o zdrowie rozdarła moją rodzinę
– Znowu przyniosłeś te pączki? – syknęłam przez zaciśnięte zęby, widząc jak Bartek stawia na stole papierową torbę z cukierni pod blokiem.
– No co? Miałem ciężki dzień w pracy, a ty przecież sama mówiłaś, że masz ochotę na coś słodkiego – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.
W tej chwili miałam ochotę rzucić czymś o ścianę. Zamiast tego usiadłam ciężko na krześle i zaczęłam płakać. Bartek westchnął, podszedł i objął mnie niezgrabnie. Pachniał kawą i lukrem.
Tak wyglądały nasze wieczory od miesięcy. Ja – wiecznie zmęczona, on – coraz bardziej zamknięty w sobie. Kiedyś byliśmy nierozłączni, śmialiśmy się z własnych słabości, zamawialiśmy pizzę o północy i oglądaliśmy seriale do rana. Teraz jedzenie stało się naszym przekleństwem.
Poznaliśmy się na kursie fotografii w Poznaniu. Bartek był duszą towarzystwa, ja – nieśmiała, ale z ciętym językiem. Połączyła nas miłość do jedzenia: wspólne gotowanie, odkrywanie nowych smaków, weekendowe wypady na targ po świeże sery i chleby. Wkrótce zamieszkaliśmy razem w małym mieszkaniu na Jeżycach.
Początkowo nie przejmowaliśmy się wagą. Rodzina żartowała: „Będziecie się turlać do pracy!” albo „Uważajcie, bo nie zmieścicie się do windy!” Śmialiśmy się razem z nimi. Ale potem zaczęły się problemy: zadyszka po wejściu na czwarte piętro, bóle kolan, coraz ciaśniejsze ubrania.
Mama dzwoniła coraz częściej:
– Martwię się o was, Martyna. Może spróbujecie jakiejś diety? Albo pójdziecie na basen?
Zbywałam ją żartem:
– Mamo, przecież nie jestem hipopotamem!
Ale w środku czułam wstyd. Bartek też zaczął unikać spotkań ze znajomymi. Wolał zamówić kebaba i oglądać mecz w domu.
Punktem zwrotnym była Wigilia u Bartka rodziców. Jego ojciec spojrzał na nas krytycznie i rzucił:
– Może zamiast trzeciego pieroga pójdziecie na spacer?
Bartek zacisnął pięści pod stołem. Ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
Kilka tygodni później Bartek dostał ataku duszności w nocy. Zawieźliśmy go na SOR. Lekarz, młody facet o zmęczonych oczach, spojrzał na nas poważnie:
– Panie Bartoszu, ma pan początki insulinooporności i bardzo wysokie ciśnienie. Jeśli nic pan nie zmieni, za kilka lat może być za późno.
Wyszliśmy ze szpitala w milczeniu. Bartek pierwszy przerwał ciszę:
– Przepraszam…
– Za co?
– Że cię w to wciągnąłem.
– To nie twoja wina – odpowiedziałam cicho.
Ale oboje wiedzieliśmy, że jesteśmy współwinni.
Od następnego dnia zaczęliśmy walkę o zdrowie. Było ciężko. Kłóciliśmy się o wszystko: o to, kto ma gotować, kto kupił chipsy „na czarną godzinę”, kto pierwszy złamał dietę.
– Po co to robimy? – krzyknął Bartek pewnego wieczoru, rzucając talerzem o podłogę.
– Bo chcę żyć! Chcę mieć dzieci! Chcę być szczęśliwa! – wybuchłam płaczem.
Były dni, kiedy chciałam się poddać. Kiedy patrzyłam na siebie w lustrze i widziałam tylko porażkę. Kiedy Bartek zamykał się w łazience i płakał po cichu.
Rodzina nie pomagała:
– Przesadzacie z tą dietą! – mówiła babcia.
– Kiedyś ludzie jedli wszystko i żyli sto lat! – dorzucała ciotka.
Czułam się wyobcowana nawet we własnym domu. Nawet mama zaczęła pytać:
– Czy wszystko u was dobrze?
Ale były też małe zwycięstwa: pierwszy raz przebiegliśmy razem kilometr bez zatrzymywania się; pierwszy raz poszliśmy do restauracji i zamówiliśmy sałatkę zamiast burgera; pierwszy raz ktoś powiedział mi: „Wyglądasz promiennie!”
Z czasem zaczęliśmy rozmawiać więcej – nie tylko o jedzeniu. O tym, czego się boimy. O tym, jak bardzo chcemy mieć dzieci i jak bardzo baliśmy się, że przez naszą wagę nigdy się to nie uda.
Najtrudniejsze były święta u rodziny Bartka. Babcia płakała, że nie chcemy jej pierogów z mięsem. Wujek śmiał się: „Co wy tam za nową modę wymyśliliście?”
Ale trzymaliśmy się razem. Każdy kilogram mniej był jak medal za odwagę. Każda wspólna kolacja bez fast foodu była jak nowy początek.
Po roku schudliśmy razem ponad 60 kilogramów. Ludzie pytali: „Jak wam się udało?” Odpowiadałam: „Nie wiem… Chyba baliśmy się bardziej stracić siebie niż pizzę.”
Dziś patrzę na Bartka i widzę innego człowieka – silniejszego, pewniejszego siebie. Ale wiem też, ile to kosztowało nas oboje. Ile łez, ile kłótni, ile chwil zwątpienia.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie ta noc na SOR-ze, mielibyśmy odwagę coś zmienić? Czy naprawdę trzeba dotknąć dna, żeby zacząć walczyć o siebie?
A wy? Co byście zrobili na naszym miejscu? Czy miłość wystarczy, żeby wygrać z własnymi słabościami?