Deszcz, który zmienił wszystko – historia Zofii i powrotu do życia

Deszcz walił w szyby tak mocno, że miałam wrażenie, iż zaraz roztrzaska okno na drobne kawałki. Stałam przy drzwiach z walizką, a matka patrzyła na mnie z chłodną determinacją. „Nie wracaj, dopóki nie zrozumiesz, co zrobiłaś!” – krzyknęła, zatrzaskując drzwi przed moim nosem. Miałam wtedy osiemnaście lat, na imię Zofia i nie miałam już domu.

Wszystko zaczęło się od kłótni o mojego ojca. Mama nie mogła mi wybaczyć, że stanęłam po jego stronie, gdy wyprowadzał się do innej kobiety. „Zdradziłaś mnie!” – powtarzała. Ale ja tylko chciałam zrozumieć, dlaczego nasze życie się rozpadło. W tamten wieczór nie miałam dokąd pójść. Przemoknięta do suchej nitki, zmarznięta i głodna, usiadłam na ławce pod blokiem. Ludzie mijali mnie obojętnie. Nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebuję.

Wtedy podszedł do mnie chłopak w moim wieku. Miał na imię Marek. „Co tu robisz o tej porze?” – zapytał cicho. Nie odpowiedziałam od razu. Wstydziłam się łez i tego, że nie mam gdzie spać. „Chcesz herbaty?” – wyciągnął termos i kubek. Drżały mi ręce, gdy przyjmowałam gorący napój. „Nie musisz mówić. Po prostu posiedzę z tobą” – dodał.

To był pierwszy raz od miesięcy, gdy ktoś okazał mi zwykłą ludzką życzliwość. Marek opowiedział mi o swoim ojcu alkoholiku i matce, która uciekła z domu. „Każdy ma swój deszcz” – powiedział wtedy. „Ale czasem wystarczy parasol drugiego człowieka”.

Przez kilka tygodni spałam u znajomych Marka lub w pustostanach. Próbowałam dzwonić do mamy, ale nie odbierała telefonu. Pracowałam dorywczo w piekarni, sprzątałam klatki schodowe, byle tylko mieć na jedzenie. Marek był moim jedynym przyjacielem. Pewnego dnia jednak zniknął bez słowa – dowiedziałam się później, że trafił do poprawczaka za bójkę.

Zostałam sama. Przez kolejne lata tułałam się po Warszawie, czasem spałam na dworcu Zachodnim, czasem u przypadkowych ludzi. Zdarzało się, że musiałam kraść jedzenie ze sklepów spożywczych. Raz złapał mnie ochroniarz – starszy pan o imieniu Tadeusz. Zamiast wezwać policję, zaprosił mnie na zaplecze i dał kanapkę.

„Nie jesteś złym człowiekiem” – powiedział spokojnie. „Jesteś głodna i zdesperowana. Ale to nie znaczy, że musisz tak żyć zawsze”.

Tadeusz pomógł mi znaleźć nocleg w schronisku dla kobiet prowadzonym przez siostry zakonne na Pradze. Tam pierwszy raz od dawna poczułam się bezpieczna. Siostra Barbara nauczyła mnie gotować i pomogła skończyć liceum zaocznie. Przez cały czas próbowałam skontaktować się z matką – bez skutku.

W schronisku poznałam Magdę – kobietę po przejściach, która straciła dzieci w pożarze mieszkania. Była zgorzkniała i zamknięta w sobie, ale z czasem zaczęłyśmy rozmawiać o naszych lękach i marzeniach. Magda powtarzała: „Nie ma gorszego bólu niż samotność”.

Po dwóch latach dostałam pracę jako pomoc kuchenna w stołówce szkolnej na Grochowie. Tam poznałam panią Halinę – kucharkę z sercem na dłoni. „Zosiu, nie bój się życia” – mówiła często. „Każdy zasługuje na drugą szansę”.

Zaczęłam odkładać pieniądze na wynajem pokoju. W międzyczasie dowiedziałam się od sąsiadki z dzieciństwa, że moja matka ciężko zachorowała na serce i leży w szpitalu na Banacha.

Bałam się tej konfrontacji jak ognia, ale poszłam do niej z drżącym sercem. Leżała blada i wychudzona, spojrzała na mnie z wyrzutem.

– Po co przyszłaś? – zapytała chłodno.
– Bo jesteś moją mamą – odpowiedziałam cicho.
– Nie mam córki – wyszeptała i odwróciła wzrok.

Wyszłam ze szpitala roztrzęsiona i przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie. Chciałam wrócić do starego życia, ale wtedy przypomniałam sobie słowa Marka: „Każdy ma swój deszcz”.

Postanowiłam pomagać innym takim jak ja – zagubionym, bezdomnym dziewczynom bez rodziny i wsparcia. Założyłam grupę wsparcia przy schronisku sióstr Barbary i Magdy. Z czasem zaczęłyśmy organizować zbiórki ubrań i jedzenia dla potrzebujących.

Pewnego dnia dostałam list od Marka – napisał z więzienia w Rawiczu:

„Zosiu,
Nie wiem, czy mnie pamiętasz. Chciałem tylko powiedzieć, że dzięki tobie uwierzyłem kiedyś w ludzi. Jeśli kiedyś będziesz mnie potrzebować – znajdziesz mnie pod tym samym adresem.
Marek”

Przez kolejne lata moje życie powoli wracało do normalności. Skończyłam studia pedagogiczne zaocznie na UW dzięki stypendium dla osób w trudnej sytuacji życiowej. Dostałam pracę jako wychowawczyni w domu dziecka na Bielanach.

Wciąż jednak brakowało mi jednej rzeczy – pojednania z matką.

Czternaście lat po tamtym deszczowym wieczorze zostałam zaproszona jako prelegentka na konferencję o bezdomności kobiet w Polsce organizowaną przez Fundację Nadzieja w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Stałam za kulisami, trzymając kartkę z przemówieniem i drżącymi rękami poprawiając włosy przed lustrem. Nagle usłyszałam znajomy głos:

– Zosiu?
Odwróciłam się gwałtownie – przede mną stał Marek! Starszy o kilkanaście lat, z blizną nad brwią i ciepłym uśmiechem.

– Marek?!
– Wiedziałem, że ci się uda – powiedział cicho.
– To ty mi pomogłeś wtedy…
– Ty też mi pomogłaś – przerwał mi łagodnie.

Wyszliśmy razem na scenę podczas panelu dyskusyjnego o drugim początku w życiu po upadku na samo dno.

Opowiedziałam swoją historię: o matce, która mnie wyrzuciła; o samotności; o ludziach takich jak Marek czy Tadeusz; o Magdzie i siostrze Barbarze; o przebaczeniu i nadziei.

Po wystąpieniu podeszła do mnie kobieta o siwych włosach i zmęczonych oczach.
– Zosiu…
Zamarłam.
– Mamo…?
– Przepraszam…
Objęłyśmy się obie płacząc jak dzieci.

Dziś wiem jedno: nawet największy deszcz kiedyś ustaje. Nawet jeśli wydaje się, że świat się skończył – zawsze można znaleźć kogoś, kto poda parasol.

Czy naprawdę potrafimy wybaczyć tym, którzy nas skrzywdzili? A może najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie?