Między ciszą a burzą: Opowieść o życiu Marty Zielińskiej
– Marta! – krzyk matki przeszył ciszę jak nóż. – Gdzie się podziewasz, kiedy cię potrzebuję?!
Stałam w kuchni, z dłonią zaciśniętą na szklance, która drżała od moich nerwów. W powietrzu unosił się zapach przypalonego mleka i starych żalów. Miałam wtedy trzynaście lat i pierwszy raz zrozumiałam, że dzieciństwo skończyło się dla mnie szybciej niż dla innych.
Ojciec wyszedł z domu dwa dni wcześniej. Bez słowa. Zostawił tylko kartkę: „Nie wracam. Przepraszam.” Matka przez całą noc płakała, a rano obudziła mnie szarpnięciem za ramię.
– Wstawaj! Trzeba iść do szkoły. Nie będziesz się tu mazgaić!
Próbowałam ukryć łzy, ale one same płynęły. W szkole nikt nie pytał, dlaczego mam czerwone oczy. Nauczycielka od matematyki tylko rzuciła:
– Zielińska, skup się na zadaniu.
Ale jak miałam się skupić, kiedy w domu czekała matka – coraz bardziej rozgoryczona i samotna? Każdego dnia wracałam do mieszkania na czwartym piętrze bloku na warszawskim Bródnie i słyszałam ten sam monolog:
– Gdybyś była lepsza, ojciec by nie odszedł. Zobacz, co ze mną zrobiłaś!
Z czasem nauczyłam się milczeć. Milczenie było moją tarczą. Ale w środku narastał bunt.
Pewnego wieczoru, gdy miałam szesnaście lat, matka wróciła pijana. Rzuciła torbę na podłogę i zaczęła krzyczeć:
– Ty nic nie rozumiesz! Wszystko muszę robić sama! Nawet nie potrafisz ugotować obiadu!
– Może gdybyś mnie nauczyła… – wymknęło mi się.
Wtedy pierwszy raz mnie uderzyła. Stałam oszołomiona, z policzkiem piekącym od jej dłoni.
– Nie pyskuj! – syknęła. – Jesteś taka sama jak twój ojciec!
Od tego dnia zaczęłam coraz częściej wychodzić z domu. Chodziłam po mieście bez celu, siadałam na ławkach w parku i patrzyłam na ludzi. Zazdrościłam im normalności – matkom tulącym dzieci, ojcom uczącym synów jeździć na rowerze.
Miałam jedną przyjaciółkę – Paulinę. To ona pierwsza zauważyła siniaki na moich rękach.
– Marta, co się dzieje? – zapytała cicho.
– Nic… Przewróciłam się.
– Nie kłam. Wiem, jak to jest. U mnie w domu też nie jest kolorowo.
Paulina była moim azylem. Często nocowałam u niej, udając przed matką, że mam dodatkowe zajęcia w szkole. Jej mama była cicha i zmęczona życiem, ale nigdy nie podniosła głosu na córkę.
W liceum poznałam Krzyśka. Był inny niż wszyscy chłopcy – spokojny, cierpliwy, potrafił słuchać. Po raz pierwszy poczułam się ważna.
– Marta, dlaczego nigdy nie mówisz o swojej rodzinie? – zapytał pewnego wieczoru.
– Bo nie ma o czym mówić – odpowiedziałam wymijająco.
Ale on nie dawał za wygraną.
– Każdy ma jakąś historię. Nawet jeśli jest trudna.
Z czasem zaczęłam mu ufać. Opowiedziałam o ojcu, który odszedł bez słowa i matce, która nigdy nie potrafiła mnie przytulić.
– Przykro mi… Ale to nie twoja wina – powiedział Krzysiek i objął mnie mocno.
Po maturze postanowiłam wyjechać na studia do Krakowa. Matka była wściekła.
– Zostawiasz mnie samą?! Po tym wszystkim?!
– Muszę spróbować żyć po swojemu – odpowiedziałam drżącym głosem.
Przez pierwsze miesiące w Krakowie czułam się wolna jak nigdy wcześniej. Wynajmowałam pokój z dwiema dziewczynami – Magdą i Sylwią. Wieczorami rozmawiałyśmy o wszystkim: o facetach, polityce, marzeniach.
Ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Matka dzwoniła codziennie:
– Kiedy przyjedziesz? Nie mam pieniędzy! Wszystko przez ciebie!
Czułam się rozdarta między nowym życiem a starymi ranami.
Kiedy Krzysiek przyjechał do mnie na weekend, zobaczył mój niepokój.
– Marta… Musisz postawić granice. Inaczej nigdy się nie uwolnisz.
Bałam się ją zostawić samą. Bałam się być egoistką. Ale czy naprawdę byłam jej coś winna?
Pewnej nocy zadzwoniła sąsiadka:
– Pani Marta? Pani mama leży pijana pod drzwiami. Proszę przyjechać.
Wróciłam do Warszawy pierwszym pociągiem. Zastałam matkę śpiącą na podłodze, brudną i zapłakaną.
– Dlaczego mnie zostawiłaś? – wyszeptała przez sen.
Usiadłam obok niej i po raz pierwszy poczułam litość zamiast gniewu.
Po tym incydencie zaczęłyśmy rozmawiać rzadziej. Skupiłam się na studiach i pracy dorywczej w kawiarni. Krzysiek był przy mnie, choć widziałam, że martwi go mój smutek.
Po trzech latach matka zachorowała na raka płuc. Lekarze dawali jej kilka miesięcy życia. Nie wiedziałam, co robić – wracać czy zostać?
Krzysiek powiedział:
– To twoja decyzja. Ale pamiętaj: masz prawo żyć własnym życiem.
Wróciłam do Warszawy i opiekowałam się matką do końca jej dni. Ostatnie tygodnie były trudne – pełne żalu i niewypowiedzianych słów.
Na kilka dni przed śmiercią matka spojrzała na mnie inaczej niż zwykle:
– Przepraszam… Nie umiałam być dobrą matką…
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie.
Po pogrzebie wróciłam do Krakowa z poczuciem pustki. Krzysiek czekał na mnie na dworcu.
– I co teraz? – zapytał cicho.
Nie wiedziałam. Przez lata żyłam cudzymi oczekiwaniami i lękami. Teraz mogłam zacząć od nowa – ale czy potrafię?
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można naprawdę wybaczyć przeszłości? Czy da się pokochać siebie po tylu ranach? Co wy myślicie?