Trzy dekady milczenia: historia mojej urazy do ojca
Otworzyłem drzwi do mieszkania matki, a w powietrzu zawisła cisza, która przez trzy dekady była moją codziennością. Siedziała przy stole, dłubiąc widelcem w zimnej już zupie. – Przyszedłeś? – zapytała cicho, nie patrząc mi w oczy. – Przyszedłem, bo muszę – odpowiedziałem, choć w środku aż się gotowałem. Nie dlatego, że nie kochałem matki. Kochałem ją zawsze. Ale dzisiaj miałem tu być z innego powodu – po raz pierwszy od trzydziestu lat miałem zobaczyć ojca.
Nazywam się Bartosz Nowicki. Mam pięćdziesiąt dwa lata i od trzydziestu nie rozmawiam z własnym ojcem. Nie dlatego, że umarł. On żyje – mieszka pięć kilometrów od mojego bloku, w tej samej dzielnicy Warszawy. Ale dla mnie był martwy od dnia, kiedy spakowałem walizkę i wyszedłem z domu po tej jednej, ostatniej kłótni.
Wszystko zaczęło się w 1994 roku. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata, byłem studentem Politechniki Warszawskiej i marzyłem o tym, żeby zostać inżynierem. Ojciec, Zdzisław Nowicki, był kierownikiem w dużej firmie budowlanej – człowiekiem twardym, zasadniczym, wymagającym. Nigdy nie słyszałem od niego słowa „przepraszam”. Nigdy nie powiedział mi, że jest ze mnie dumny. Zawsze tylko: „Stać cię na więcej”, „Nie rób z siebie ofiary”, „W życiu nikt ci niczego nie da za darmo”.
Pamiętam tamten dzień jak dziś. Wróciłem późno z uczelni, zmęczony po kolokwium. W kuchni czekał na mnie ojciec z matką. – Gdzie byłeś? – zapytał zimno. – Na uczelni, przecież mówiłem… – zacząłem tłumaczyć, ale przerwał mi gestem ręki. – Znowu kłamiesz! Widziałem cię z tym twoim kolegą spod sklepu! Znowu piłeś? – Nie piłem! – krzyknąłem, czując jak narasta we mnie gniew i bezsilność. – Przestań mnie traktować jak dziecko! – Dziecko? Ty nawet nie potrafisz być dorosły! – wrzasnął ojciec i wtedy pierwszy raz w życiu uderzył mnie w twarz.
Matka krzyknęła, a ja poczułem, jakby coś we mnie pękło. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i wyszedłem z domu. Przez kilka tygodni spałem u znajomych, potem wynająłem pokój na Ochocie. Ojciec nie zadzwonił ani razu. Matka próbowała mnie przekonać do powrotu, ale ja byłem nieugięty.
Lata mijały. Skończyłem studia, znalazłem pracę jako projektant instalacji sanitarnych. Poznałem Magdę – moją przyszłą żonę – i założyliśmy rodzinę. Urodziła nam się córka, Julia. Przez te wszystkie lata ojciec był dla mnie tylko cieniem przeszłości. Nie przyszedł na mój ślub, nie widział wnuczki przez pierwsze dziesięć lat jej życia.
Matka próbowała nas pogodzić. – Bartosz, on już nie jest taki jak kiedyś… Starzeje się, zmiękł trochę… Może byś przyszedł na Wigilię? – Mamo, on nigdy mnie nie przeprosił! Nigdy nie powiedział nawet jednego dobrego słowa! – odpowiadałem za każdym razem.
Magda była cierpliwa, ale widziałem w jej oczach smutek. – Może spróbujesz? Dla Julii? Ona powinna znać dziadka… – mówiła cicho wieczorami, kiedy myślała, że śpię.
Aż nadszedł ten dzień. Matka zadzwoniła do mnie o szóstej rano: – Bartosz… Tata miał udar. Jest w szpitalu na Banacha. Lekarze mówią, że może już nie odzyskać mowy… Może byś przyszedł?
Nie spałem całą noc. W głowie miałem tysiące myśli: „A jeśli umrze i nigdy nie powiem mu tego wszystkiego? A jeśli to ja będę żałował?” Ale zaraz potem wracała złość: „Dlaczego to ja mam zrobić pierwszy krok? Dlaczego zawsze ja mam być tym lepszym?”
W szpitalu zobaczyłem go po raz pierwszy od trzydziestu lat. Leżał podłączony do kroplówki, blady i słaby jak dziecko. Matka siedziała przy łóżku i płakała cicho. Podeszła do mnie pielęgniarka: – Pan Nowicki? Tata bardzo chciałby pana zobaczyć… Chociaż na chwilę.
Usiadłem przy łóżku ojca. Patrzył na mnie oczami pełnymi łez i bezradności. Próbował coś powiedzieć, ale wydobył z siebie tylko niezrozumiałe dźwięki.
– Po co tu przyszedłeś? – zapytałem szeptem, bardziej do siebie niż do niego. – Chciałeś mnie przeprosić? Teraz?
Matka ścisnęła mnie za rękę: – Bartosz… On cię kochał zawsze… Tylko nie umiał tego okazać…
Wybiegłem ze szpitala jak poparzony. Przez kolejne dni nie odbierałem telefonów od matki ani Magdy. Julia przyszła do mnie wieczorem: – Tato… Babcia mówiła, że dziadek jest bardzo chory… Może byśmy go odwiedzili razem?
Spojrzałem na córkę i poczułem wstyd. Przez trzydzieści lat nosiłem w sobie gniew i żal jak tarczę przed całym światem. Ale czy to naprawdę była moja tarcza? Czy raczej więzienie?
Kilka dni później wróciłem do szpitala z Julią u boku. Ojciec leżał nieruchomo, ale gdy zobaczył wnuczkę, łzy popłynęły mu po policzkach.
– Dziadku… Jestem Julia… Twoja wnuczka… – powiedziała cicho i położyła mu rękę na dłoni.
Wtedy po raz pierwszy od trzydziestu lat poczułem coś innego niż gniew wobec ojca. Poczułem żal za stracony czas.
Ojciec zmarł dwa tygodnie później. Na pogrzebie stałem obok matki i córki, patrząc na trumnę człowieka, którego nienawidziłem przez większość swojego życia.
Dziś często zastanawiam się: czy warto było tyle lat trzymać urazę? Czy naprawdę byłem silniejszy przez to milczenie? A może tylko straciłem coś, czego już nigdy nie odzyskam?
Czy wy potrafilibyście wybaczyć komuś takiemu jak mój ojciec? Czy warto walczyć o pojednanie nawet wtedy, gdy druga strona nigdy nie poprosi o przebaczenie?