Oddałam wszystko dla syna, a zostałam sama: historia Marii z Gdańska

Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja zostałam sama w kuchni, ściskając w dłoni kubek zimnej już herbaty. Słowa mojego syna, Bartka, wciąż dźwięczały mi w uszach: „Mamo, nie rozumiesz, że teraz to nasze mieszkanie? Przecież sama mówiłaś, że chcesz nam pomóc!”

Nie tak wyobrażałam sobie starość. Gdy byłam młoda, marzyłam o domu pełnym śmiechu, wnukach biegających po parkiecie i rodzinnych niedzielach przy rosole. Zamiast tego mam echo pustki i poczucie, że stałam się zbędna we własnym życiu. Ale od początku.

Nazywam się Maria. Mam 62 lata i mieszkam w Gdańsku. Przez większość życia byłam nauczycielką języka polskiego w liceum. Wychowywałam Bartka sama – jego ojciec, Andrzej, odszedł do innej kobiety, gdy nasz syn miał zaledwie trzy lata. Nigdy nie narzekałam. Pracowałam na dwa etaty, żeby niczego mu nie brakowało. Każda wywiadówka, każde przedstawienie – zawsze byłam w pierwszym rzędzie. Bartek był moim światem.

Kiedy dorósł i poznał Magdę, cieszyłam się jego szczęściem. Magda była cicha, trochę zamknięta w sobie, ale myślałam: „Najważniejsze, że Bartek ją kocha”. Po ślubie wynajmowali kawalerkę na Zaspie. Widziałam, jak ciężko im się żyje – kredyt, praca na zmiany, ciągłe oszczędzanie.

Pewnego dnia Bartek zadzwonił do mnie wieczorem.
– Mamo, możemy przyjechać? Musimy pogadać.
Czułam niepokój. Przyszli razem, trzymali się za ręce. Magda była blada.
– Mamo – zaczął Bartek – Magda jest w ciąży. Ale nie damy rady tu zostać. Czynsz nas dobija. Może… moglibyśmy zamieszkać u ciebie? Przynajmniej na jakiś czas?

Nie zastanawiałam się długo. Miałam trzypokojowe mieszkanie po rodzicach na Przymorzu – duże, jasne, z balkonem. „To tylko na chwilę” – powtarzałam sobie. Oddałam im największy pokój, sama przeniosłam się do najmniejszego. Zaczęłam gotować obiady dla trojga, robić zakupy na zapas pieluch i kaszek.

Narodziła się Zosia – moja ukochana wnuczka. Byłam szczęśliwa, choć coraz częściej czułam się jak gosposia we własnym domu. Magda nie pracowała – opiekowała się Zosią, ale nie rozmawiałyśmy prawie wcale. Bartek wracał późno z pracy i od razu zamykał się z żoną i córką w swoim pokoju.

Po dwóch latach sytuacja się nie zmieniała. Zosia poszła do przedszkola, Magda zaczęła pracować na pół etatu, ale nikt nie wspominał o wyprowadzce. Ja coraz częściej słyszałam: „Mamo, mogłabyś odebrać Zosię?”, „Mamo, zostaw nam trochę pieniędzy na zakupy?”, „Mamo, nie przeszkadzaj nam dziś wieczorem”.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę.
– Bartek… Może już czas pomyśleć o własnym mieszkaniu? Ja też chciałabym mieć trochę spokoju…
Bartek spojrzał na mnie jak na obcą osobę.
– Mamo! Przecież sama mówiłaś, że to też nasze miejsce! Chcesz nas wyrzucić z dzieckiem na bruk?
Magda dodała cicho:
– Nie każdy ma takie wsparcie od rodziny…

Zrobiło mi się przykro. Przecież oddałam im wszystko! Nawet oszczędności z książeczki mieszkaniowej przeznaczyłam na remont ich pokoju. Ale zamiast wdzięczności poczułam chłód.

Zaczęły się ciche dni. Bartek przestał ze mną rozmawiać poza krótkimi komunikatami. Magda unikała mnie wzrokiem. Zosia coraz częściej mówiła do mnie „ciociu”, bo tak słyszała od mamy.

W pracy koleżanki pytały:
– Mario, czemu jesteś taka przygaszona?
Nie miałam siły tłumaczyć.

W końcu przyszedł dzień, który zmienił wszystko. Wróciłam wcześniej do domu – miałam nadzieję upiec szarlotkę dla Zosi. Usłyszałam rozmowę za drzwiami:
– Bartek, twoja matka nas ogranicza! Nie mogę tu być sobą!
– Wiem… Ale co mam zrobić? To jej mieszkanie…
– Może powinna pójść do jakiegoś sanatorium albo domu seniora? Byłoby nam łatwiej…

Zamarłam. Łzy napłynęły mi do oczu. Czy naprawdę stałam się przeszkodą w ich życiu?

Następnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam do siostry do Kartuz.
– Mario! Co ty wyprawiasz? – krzyczała Hania.
Opowiedziałam jej wszystko przez łzy.
– Jesteś głupia! – powiedziała bez ogródek. – Oddałaś im wszystko i jeszcze czujesz się winna? Wracaj tam i postaw sprawę jasno!

Po tygodniu wróciłam do Gdańska z nową energią. Usiadłam z Bartkiem i Magdą przy stole.
– Słuchajcie – zaczęłam drżącym głosem – to jest mój dom. Pomogłam wam tyle, ile mogłam, ale teraz chcę odzyskać swoje życie. Macie trzy miesiące na znalezienie mieszkania.
Bartek zerwał się od stołu.
– Mamo! Jak możesz?!
Magda płakała.
– Zosia będzie tęsknić!

Ale ja byłam nieugięta. Po raz pierwszy od lat postawiłam siebie na pierwszym miejscu.

Dziś minęło pół roku od tamtej rozmowy. Bartek z rodziną wynajmują mieszkanie na Chełmie. Rzadko dzwonią – głównie wtedy, gdy potrzebują pieniędzy lub opieki nad Zosią. Czasem czuję wyrzuty sumienia… Ale patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną życiem, która w końcu nauczyła się mówić „nie”.

Czy żałuję? Może trochę… Ale czy matka naprawdę powinna poświęcać wszystko dla rodziny? A może czasem trzeba pomyśleć o sobie? Co wy o tym sądzicie?