Testament: Kiedy mój brat stał się obcy
– Anna, podpisz to. – Głos Marka był zimny, nie znosił sprzeciwu. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy starym dębowym stole w salonie, gdzie jeszcze niedawno tata czytał nam bajki. Teraz na stole leżały papiery, a między nami rosła przepaść.
Spojrzałam na niego – mojego starszego brata, który zawsze był moim bohaterem. Kiedyś chronił mnie przed szkolnymi łobuzami, teraz patrzył na mnie jak na wroga. W jego oczach widziałam tylko chłód i zniecierpliwienie.
– Marek, przecież to nie tak miało wyglądać… – wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. – Tata by tego nie chciał.
– Tata już nie żyje – przerwał mi ostro. – Teraz musimy być dorośli. Chcesz się kłócić o dom? O te kilka hektarów pola? Chcesz, żeby wszystko się rozpadło?
Chciałam krzyknąć, że to on wszystko rozpada. Że to on zmienił się w kogoś, kogo nie poznaję. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
Śmierć taty przyszła nagle. Zawał. Byłam wtedy w Warszawie, na studiach, Marek został w rodzinnym domu pod Lublinem. Mama zmarła kilka lat wcześniej na raka – wtedy trzymaliśmy się razem, płakaliśmy razem. Teraz zostałam sama z bólem i z bratem, który zamienił się w obcego człowieka.
Pogrzeb był cichy, skromny. Sąsiedzi przynosili ciasta i rosół, jakby to mogło uleczyć pustkę po ojcu. Po mszy Marek odsunął mnie na bok.
– Musimy pogadać o spadku – powiedział bez emocji.
– Marek…
– Nie zaczynaj. Tata zostawił testament. Wszystko jest jasne.
Ale nic nie było jasne. Testament był napisany odręcznie, na pożółkłej kartce. Ojciec zapisał dom i ziemię nam obojgu, ale Marek chciał wszystko sprzedać i wyjechać do Anglii za pracą. Ja chciałam zostać, zachować dom, w którym dorastaliśmy.
Zaczęły się kłótnie. Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze. Marek zarzucał mi egoizm.
– Ty masz swoje życie w Warszawie! Po co ci ten dom? – krzyczał pewnego wieczoru, trzaskając drzwiami.
– To też mój dom! – odpowiedziałam drżącym głosem.
Nie spałam przez wiele nocy. Wspomnienia wracały falami: tata uczący mnie jeździć rowerem po polnej drodze, mama piekąca szarlotkę na niedzielę, Marek budujący dla mnie domek na drzewie. Jak mogliśmy to wszystko tak łatwo przekreślić?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie ciotka Zosia.
– Aniu, nie pozwól mu wszystkiego sprzedać – szeptała do słuchawki. – Twój ojciec by tego nie chciał. To wasz dom rodzinny…
Ale Marek był nieugięty. Zaczął przyprowadzać do domu agentów nieruchomości, pokazywał im każdy kąt bez cienia sentymentu.
– Przestań! – wybuchłam w końcu. – To jeszcze nie jest twoje!
– A twoje niby jest? – syknął. – Zawsze byłaś tatusia córeczką! Myślisz, że wszystko ci się należy?
Zamilkłam. Po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość na brata. Może miał rację? Może byłam egoistką? Ale czy to źle chcieć zachować kawałek przeszłości?
Wkrótce zaczęły się plotki we wsi.
– Słyszałam, że rodzeństwo się kłóci o majątek…
– A taki porządny dom był…
Unikałam ludzi, wstydziłam się spojrzeń sąsiadów. Nawet stara pani Helena z naprzeciwka patrzyła na mnie z wyrzutem.
Któregoś dnia przyszła do mnie listonoszka z poleconym pismem od prawnika Marka. Żądał podziału majątku i natychmiastowej sprzedaży domu.
Rozpłakałam się jak dziecko. Zadzwoniłam do Marka.
– Dlaczego to robisz? – zapytałam przez łzy.
Po drugiej stronie była cisza.
– Bo muszę zacząć nowe życie – odpowiedział cicho.
Nie spałam całą noc. W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do niego do Lublina. Drzwi otworzyła mi jego żona, Magda.
– Anna… On nie chce z tobą rozmawiać – powiedziała zmęczonym głosem.
– Muszę go zobaczyć.
Weszłam do środka mimo protestów. Marek siedział przy stole z głową w dłoniach.
– Marek…
Podniósł wzrok. W jego oczach zobaczyłam zmęczenie i coś jeszcze – może żal?
– Po co przyszłaś?
– Bo jesteśmy rodziną! Nie możemy tak tego zostawić!
Milczał długo.
– Nie rozumiesz… Ja już tu nie pasuję. Chcę wyjechać, zacząć od nowa. Ten dom tylko mnie przytłacza…
Usiadłam naprzeciwko niego.
– A ja chcę zostać. Chcę mieć gdzie wracać…
Patrzył na mnie długo, jakby próbował sobie przypomnieć kim jestem.
– Może powinniśmy sprzedać wszystko i podzielić pieniądze? – zaproponował bez przekonania.
Pokręciłam głową.
– To nie o pieniądze chodzi…
Wyszłam stamtąd z ciężkim sercem. Wiedziałam już, że nie przekonam Marka. Ale nie chciałam się poddać.
Zaczęła się sądowa batalia o dom. Każde pismo od prawnika bolało jak cios w brzuch. Spotykaliśmy się tylko na sali sądowej – obcy sobie ludzie, których kiedyś łączyła miłość do tych samych rodziców.
W międzyczasie straciłam pracę w Warszawie. Nie miałam siły szukać nowej – całe dnie spędzałam w pustym domu rodziców, patrząc na zdjęcia z dzieciństwa i próbując zrozumieć gdzie popełniłam błąd.
Pewnego wieczoru zadzwoniła Magda.
– Anna… Marek jest w szpitalu. Miał atak paniki…
Pojechałam tam natychmiast. Zobaczyłam brata słabego, kruchego – zupełnie innego niż tego zimnego człowieka z sądu.
Usiadłam przy jego łóżku.
– Przepraszam… – wyszeptał ledwo słyszalnie.
Poczułam jak coś we mnie pęka.
– Ja też przepraszam…
Siedzieliśmy tak długo w milczeniu. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam ulgę.
Po wyjściu ze szpitala zaczęliśmy rozmawiać inaczej – spokojniej, bez oskarżeń. Ustaliliśmy kompromis: ja zostaję w domu rodziców, Marek dostaje swoją część pieniędzy ze sprzedaży ziemi.
Nie było łatwo odbudować zaufanie. Czasem jeszcze patrzę na brata i widzę tego obcego człowieka sprzed kilku miesięcy. Ale coraz częściej widzę też mojego starszego brata sprzed lat – tego, który budował dla mnie domek na drzewie.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę warto było aż tak walczyć? Czy testament może być ważniejszy niż więzy krwi? Czy można odbudować rodzinę po takim rozdarciu?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy można wybaczyć rodzinie wszystko?