Mam 70 lat i jestem samotna. Moja córka uważa mnie za ciężar i woli o mnie zapomnieć – historia Marii z Gdańska
Zimny, lutowy wieczór. Siedzę przy kuchennym stole w moim małym mieszkaniu na Zaspie, patrząc przez okno na śnieg, który bezlitośnie zasypuje świat. Telefon dzwoni już trzeci raz tego dnia. Wiem, że to Julia – moja córka. Odbieram z drżącą ręką, bo każda nasza rozmowa kończy się tak samo: poczuciem winy i łzami.
– Mamo, znowu dzwonisz? – słyszę jej zirytowany głos. – Przecież mówiłam, że mam dyżur do późna. Nie mogę ciągle do ciebie przyjeżdżać!
– Julio, ja… ja tylko chciałam zapytać, czy mogłabyś mi zrobić zakupy. Ledwo chodzę, a w sklepie znów te kolejki…
– Mamo, ile razy mam powtarzać? Mam swoje życie! Nie jestem twoją służącą! – rzuca i rozłącza się bez pożegnania.
Odkładam słuchawkę i czuję, jak łzy spływają mi po policzkach. Mam 70 lat i jestem sama. Mój mąż zmarł nagle dwadzieścia lat temu – zawał serca podczas spaceru nad Motławą. Od tamtej pory żyłam tylko dla Julii. Wszystko jej oddałam: czas, zdrowie, marzenia. Była moim światem. A teraz? Teraz jestem dla niej ciężarem.
Pamiętam, jak Julia była mała. Sama ją wychowywałam – rodzice nie żyli już wtedy, a siostra wyjechała do Niemiec i kontakt się urwał. Pracowałam jako nauczycielka w podstawówce na Przymorzu. Po lekcjach biegłam do domu, gotowałam, pomagałam w lekcjach, szyłam ubrania, żeby nie czuła się gorsza od innych dzieci. Nigdy nie narzekałam. Nawet wtedy, gdy nie miałam siły wstać z łóżka.
Gdy Julia dorosła, wyprowadziła się do Warszawy na studia. Byłam dumna – pierwsza w rodzinie na uniwersytecie! Ale już wtedy zaczęła się oddalać. Coraz rzadziej dzwoniła, coraz mniej opowiadała o swoim życiu. Kiedy poznała Pawła i zaszła w ciążę, dowiedziałam się o tym przypadkiem – od sąsiadki jej teściowej.
Po ślubie Julia wróciła do Gdańska. Myślałam: „Teraz będziemy bliżej”. Ale ona miała już swoją rodzinę, swoje sprawy. Wnuczka Zosia przyszła na świat – widywałam ją tylko od święta. Z czasem nawet te wizyty ustały.
Pewnego dnia zadzwoniłam do Julii:
– Julio, źle się czuję… Lekarz mówił o zastrzykach. Ty jesteś pielęgniarką, może mogłabyś…
– Mamo! Mam trójkę dzieci i etat w szpitalu! Myślisz tylko o sobie! – przerwała mi w pół zdania.
– Ale ja naprawdę nie mam nikogo…
– To zatrudnij opiekunkę! Albo poproś sąsiadkę! Ja nie dam rady!
Po tej rozmowie przez dwa dni nie wychodziłam z łóżka. Czułam się jak śmieć wyrzucony na margines życia.
Wszystko zmieniło się pewnego marcowego popołudnia. Wracałam z przychodni – powoli, podpierając się laską. Na klatce schodowej spotkałam kobietę w moim wieku.
– Dzień dobry, pani Mario! – uśmiechnęła się ciepło. – Widzę panią codziennie samą… Może wpadnie pani kiedyś na herbatę?
To była pani Teresa z trzeciego piętra. Nigdy wcześniej nie rozmawiałyśmy dłużej niż „dzień dobry”. Ale tego dnia coś we mnie pękło.
– Wie pani co? Chętnie…
Usiadłyśmy przy jej stole, piłyśmy herbatę z malinami i rozmawiałyśmy godzinami. Okazało się, że Teresa też jest wdową i też ma córkę w Warszawie, która „nie ma czasu”. Śmiałyśmy się przez łzy z naszych „nowoczesnych dzieci”, które mają wszystko oprócz czasu dla rodziców.
Od tamtej pory spotykałyśmy się regularnie: raz u mnie, raz u Teresy. Razem chodziłyśmy na spacery po Parku Reagana, gotowałyśmy pierogi na święta, oglądałyśmy seriale. Po raz pierwszy od lat poczułam się potrzebna.
Ale los nie przestawał mnie doświadczać. W maju złamałam nogę na schodach do piwnicy. Pogotowie zabrało mnie do szpitala na Zaspie. Przez tydzień nie odwiedził mnie nikt z rodziny – tylko Teresa przynosiła mi owoce i gazety.
Pewnego dnia przyszła Julia:
– Mamo, co ty sobie myślisz? Że ja rzucę wszystko i będę tu siedzieć? Mam swoje życie!
– Julio… ja tylko chciałam cię zobaczyć…
– Wiesz co? Lepiej by było, gdybyś sprzedała to mieszkanie i poszła do domu opieki! Tam się tobą zajmą!
Nie wierzyłam własnym uszom. Moja córka – ta sama dziewczynka, którą nosiłam na rękach przez noce pełne gorączki i strachu – teraz patrzyła na mnie jak na obcą osobę.
Po wyjściu ze szpitala Teresa zaproponowała:
– Mario, zamieszkaj ze mną. Mam dwa pokoje, będzie nam raźniej.
Wahałam się długo – bałam się być ciężarem nawet dla niej. Ale samotność była gorsza niż strach przed odmową.
Zamieszkałyśmy razem pod koniec czerwca. Dzieliłyśmy się obowiązkami: ja gotowałam obiady, Teresa robiła zakupy i pilnowała leków. Czułam się jak człowiek – nie jak problem do rozwiązania.
W sierpniu zadzwoniła Julia:
– Słyszałam od sąsiadki, że sprzedałaś mieszkanie?!
– Tak… Potrzebowałam pieniędzy na leczenie i opiekę.
– Jak mogłaś?! To było moje dziedzictwo! Myślałaś tylko o sobie!
– Julio… czy ty kiedyś pomyślałaś o mnie?
Rozłączyła się bez słowa.
Od tamtej pory nie odezwała się ani razu. Nawet na moje siedemdziesiąte urodziny nie zadzwoniła. Tylko Teresa upiekła tort i zapaliła świeczki.
Czasem myślę o Julii z bólem i żalem. Ale potem patrzę na Teresę i wiem jedno: rodzina to nie zawsze krew. Czasem to ktoś, kto poda ci rękę wtedy, gdy wszyscy inni odwrócili wzrok.
Czy naprawdę zasłużyłam na takie traktowanie od własnego dziecka? Czy starość musi oznaczać samotność? Może są jeszcze ludzie, którzy potrafią kochać bezinteresownie? Co wy o tym myślicie?