Nigdy nie było mnie w moim życiu – historia Marii z Poznania
– Mamo, znowu zapomniałaś o moim spotkaniu w szkole! – głos mojej córki, Anny, przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie. Znowu. Zawsze coś zapominam. Zawsze coś robię nie tak.
– Przepraszam, Aniu, naprawdę chciałam… – zaczęłam, ale przerwała mi gwałtownie.
– Ty zawsze tylko chcesz! Ale nigdy nie robisz! – rzuciła i wybiegła z domu trzaskając drzwiami.
To było trzydzieści pięć lat temu. Dziś mam siedemdziesiąt lat i wciąż słyszę te słowa. Siedzę w tym samym domu, przy tym samym stole. Tylko ręce mam bardziej pomarszczone, a serce cięższe niż kiedykolwiek.
Mój mąż, Stanisław, odszedł pięć lat temu. Zostawił mnie z pustką i ciszą, której nie potrafię wypełnić. Dzieci – Anna i Tomek – mają własne życie. Wpadają czasem na niedzielny rosół, rzucą kilka zdań o pracy, wnukach, rachunkach. Potem znikają. A ja zostaję sama z tymi wszystkimi wspomnieniami i pytaniami bez odpowiedzi.
Czasem myślę, że moje życie to niekończąca się lista obowiązków. Najpierw opiekowałam się chorą matką. Potem wyszłam za Staszka – dobrego człowieka, ale wymagającego. „Maria, obiad gotowy? Maria, gdzie są moje skarpetki? Maria, dzieci płaczą!” Nigdy nie miałam czasu na siebie. Nawet nie wiem, co lubię robić. Czy lubię czytać? Malować? Tańczyć? Nie wiem.
Pamiętam jedną noc, kiedy miałam dwadzieścia lat. Siedziałam na parapecie w swoim pokoju i patrzyłam na światła Poznania. Marzyłam wtedy o podróżach – chciałam zobaczyć Tatry, morze, może nawet Paryż… Ale wtedy mama zawołała: „Mario, chodź pomóc przy kolacji!” I zeszłam na dół. Tak zaczęło się moje dorosłe życie – od zejścia z parapetu marzeń do kuchni obowiązków.
Kiedy urodziła się Anna, byłam szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa. Ale szybko okazało się, że szczęście matki to szczęście dzieci i męża. Moje potrzeby były zawsze na końcu listy. Gdy dzieci były chore – czuwałam przy nich nocami. Gdy Staszek stracił pracę – pracowałam na dwa etaty w sklepie spożywczym i sprzątałam u sąsiadki. Gdy mama zachorowała na Alzheimera – opiekowałam się nią do końca jej dni.
Czasem próbowałam rozmawiać z rodziną o tym, co czuję.
– Staszek, chciałabym pojechać nad morze… – mówiłam nieśmiało.
– Nad morze? A kto zajmie się domem? Przecież dzieci mają szkołę! – odpowiadał zirytowany.
Więc zostawałam w domu. Zawsze zostawałam.
Kiedy Anna dorosła i wyprowadziła się do Warszawy, poczułam ulgę i pustkę jednocześnie. Przez chwilę myślałam: „Może teraz? Może teraz zacznę żyć dla siebie?” Ale wtedy Staszek zachorował na serce. Znowu byłam potrzebna.
Teraz jestem sama. Czasem patrzę w lustro i nie poznaję tej kobiety z siwymi włosami i smutnymi oczami. Kim ona jest? Co ją cieszy? Czego się boi?
Ostatnio coraz częściej dopada mnie smutek. Lekarz powiedział: depresja starcza. Przepisał tabletki i polecił psychologa.
– Pani Mario, musi pani znaleźć coś dla siebie – powiedziała pani psycholog podczas pierwszej wizyty.
– Ale ja nie wiem, co to znaczy „dla siebie” – odpowiedziałam szczerze.
– To proszę spróbować przypomnieć sobie, co kiedyś sprawiało pani radość.
Próbowałam. Naprawdę próbowałam. Ale wszystko wydaje się takie odległe i nierealne.
Kilka dni temu zadzwoniła Anna.
– Mamo, czemu jesteś taka smutna? Przecież masz wnuki!
– Tak, mam wnuki… Ale czy to wystarczy?
Zamilkła na chwilę.
– Może powinnaś zapisać się na jakieś zajęcia dla seniorów? W klubie osiedlowym są warsztaty malarskie…
Poczułam coś dziwnego – jakby cień nadziei przeszedł przez moje serce.
Następnego dnia poszłam do klubu seniora. Drżącymi rękami otworzyłam drzwi do sali pełnej obcych ludzi. Siedzieli przy stołach, malowali kwiaty akwarelami.
– Dzień dobry… Czy mogę się przyłączyć? – zapytałam nieśmiało.
Starsza pani w okularach uśmiechnęła się do mnie ciepło.
– Oczywiście! Każdy jest tu mile widziany!
Usiadłam i dostałam kartkę oraz farby. Przez godzinę próbowałam namalować maki na łące. Ręka mi drżała, kolory się rozmazywały… Ale poczułam coś nowego – radość z tworzenia czegoś tylko dla siebie.
Po zajęciach wróciłam do domu i długo patrzyłam na swój obrazek. Był nieudolny, dziecinny… ale mój.
Wieczorem zadzwonił Tomek.
– Mamo, jak się czujesz?
– Dziwnie dobrze… Namalowałam dziś maki.
Zaśmiał się serdecznie.
– Ty? Malowałaś? To super! Może następnym razem pokażesz mi swoje dzieło?
Poczułam ciepło w sercu. Może jeszcze nie wszystko stracone?
Ale potem przyszła noc i znów wróciły stare myśli: „Czy nie jest za późno? Czy mogę jeszcze zacząć żyć dla siebie? Czy rodzina mi to wybaczy?”
Czasem mam wrażenie, że całe życie byłam tylko tłem dla innych ludzi. Teraz chciałabym być choć przez chwilę główną bohaterką własnej historii.
Czy można nauczyć się żyć dla siebie po siedemdziesiątce? Czy ktoś z was też tak czuje? Czy jeszcze jest dla nas nadzieja?