Drzwi, które zamknę na zawsze: Historia Haliny Stanisławówny

„Mamo, otwórz! Proszę cię!” – głos mojego syna rozdzierał ciszę klatki schodowej, a jego pięści waliły w metalowe drzwi z taką siłą, że aż drżały mi ręce. Siedziałam na zimnej podłodze, plecami oparta o drzwi, kurczowo ściskając filiżankę z wystygłą herbatą. W kuchni światło już dawno zgasło, a ja nie miałam siły go zapalić. Wiem, że jesteś w domu! Samochód stoi na parkingu, więc nigdzie nie wyjechałaś!” – krzyczał dalej, a ja czułam, jak łzy spływają mi po policzkach.

To nie był pierwszy raz. Ale dziś wiedziałam, że będzie ostatni. Dzisiaj zrozumiałam, że niektóre drzwi trzeba zamknąć na zawsze.

Mój syn, Paweł, był kiedyś moją dumą. Najlepszy uczeń w klasie, zawsze uśmiechnięty, pomocny. Gdy zmarł mój mąż, Paweł miał zaledwie trzynaście lat. Przysięgłam sobie wtedy, że zrobię wszystko, by niczego mu nie zabrakło. Pracowałam po godzinach w bibliotece miejskiej, szyłam ubrania dla sąsiadek, byle tylko zapewnić mu lepszą przyszłość. Byłam pewna, że wychowuję dobrego człowieka.

Ale coś poszło nie tak. Może to przez brak ojca? Może przez moje ciągłe zmęczenie i nieobecność? Paweł zaczął się zmieniać w liceum. Najpierw drobne kłamstwa – że wróci później, bo uczy się z kolegami; potem coraz częstsze wagary i dziwne towarzystwo. Zauważyłam ślady po alkoholu, potem zapach papierosów. Próbowałam rozmawiać, prosić, grozić – nic nie pomagało.

Pamiętam jedną z naszych kłótni:
– Paweł, dlaczego to robisz? – zapytałam drżącym głosem.
– Bo mam dość twojego wiecznego narzekania! – wykrzyczał mi prosto w twarz. – Nigdy nie jesteś zadowolona!

Po maturze wyjechał do Warszawy na studia. Przez chwilę miałam nadzieję, że nowe środowisko go zmieni. Ale wracał coraz rzadziej i coraz bardziej obcy. Zaczęły ginąć drobne rzeczy z domu – najpierw zegarek po ojcu, potem srebrna łyżeczka po babci. Zgłaszałam na policję? Nie… Wstydziłam się. To przecież mój syn.

Dwa lata temu Paweł wrócił na stałe do rodzinnego miasta. Bez pracy, bez pieniędzy. Mówił, że szuka zatrudnienia, ale widziałam jego puste spojrzenie i drżące ręce. Zaczęły się prośby o pieniądze:
– Mamo, tylko dwieście złotych… Oddam ci za tydzień.
Oddawał? Nigdy.

Potem już nawet nie prosił – po prostu brał. Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam wyważone drzwi do szafki z lekami. Zniknęły moje tabletki nasenne i cała gotówka na czynsz. Zadzwoniłam do niego – nie odbierał.

Sąsiedzi zaczęli szeptać za moimi plecami:
– To ta Stanisławówna… Jej syn znów narozrabiał.

Zgubiłam się w tym wszystkim. Każdego dnia budziłam się z nadzieją, że Paweł się zmieni. Że wróci ten chłopiec z jasnymi oczami i szerokim uśmiechem. Ale on wracał tylko wtedy, gdy czegoś potrzebował.

Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie pani Zofia z trzeciego piętra:
– Pani Halino… Paweł znów próbował wejść do piwnicy sąsiada. Policja już była.

Nie spałam całą noc. Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam starą kobietę o pustym spojrzeniu. Ile jeszcze mogę wytrzymać?

Dziś Paweł przyszedł znów. Najpierw dzwonił domofonem bez przerwy przez dziesięć minut. Potem zaczął walić pięściami w drzwi.
– Mamo! Otwórz! Muszę pogadać!
Nie odpowiedziałam.
– Wiem, że tam jesteś! Samochód stoi na parkingu!
Siedziałam cicho jak mysz pod miotłą.
– Mamo! Proszę cię…
Jego głos złamał się nagle i usłyszałam szloch dorosłego mężczyzny.

Chciałam otworzyć te drzwi. Chciałam rzucić mu się na szyję i powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze”. Ale wiedziałam już, że to kłamstwo. Ile razy już próbowałam? Ile razy dawałam mu ostatnią szansę?

W końcu usłyszałam kroki oddalające się po schodach. Cisza była ogłuszająca.

Siedziałam jeszcze długo na podłodze, czując jak serce bije mi jak oszalałe. W głowie słyszałam głos mojej matki: „Halinko, czasem trzeba być twardym nawet wobec własnych dzieci”.

Wieczorem zadzwoniła do mnie córka mojej siostry:
– Ciociu Halinko, wszystko w porządku? Słyszałam od sąsiadki…
– Tak, kochanie – odpowiedziałam cicho. – Wszystko w porządku.
Ale przecież nic nie było w porządku.

Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. Wspominałam Pawła jako małego chłopca – jak biegał po parku z latawcem, jak tulił się do mnie po koszmarze sennym. Gdzie się podział ten chłopiec? Czy to ja go straciłam?

Rano poszłam do kościoła. Modliłam się długo o siłę i spokój serca. Ksiądz powiedział mi kiedyś: „Pani Halino, czasem największą miłością jest pozwolić komuś upaść”.

Dziś zamknęłam drzwi przed własnym dzieckiem. Może kiedyś mi wybaczy… Może kiedyś sama sobie wybaczę.

Czy można być dobrą matką i jednocześnie chronić siebie? Czy zamknięcie drzwi to akt odwagi czy tchórzostwa? Nie wiem… Ale wiem jedno: czasem trzeba zamknąć pewne drzwi na zawsze.