Oddałam dom przyjaciołom, a potem żałowałam każdej minuty. Moja historia zaufania, które obróciło się w ruinę
— Zosiu, naprawdę nie mamy gdzie się podziać. — głos Magdy drżał przez telefon, a ja czułam, jak mięknie mi serce. — Wiesz, że zawsze mogłaś na mnie liczyć — odpowiedziałam bez wahania. To był początek końca mojego spokoju.
Mój dom w podwarszawskiej Zielonce stał pusty od kilku miesięcy, odkąd przeprowadziłam się do Łodzi za pracą. Magda i Tomek, nasi starzy znajomi jeszcze z czasów studiów na UW, zostali bez mieszkania po tym, jak właściciel ich kawalerki nagle wypowiedział im umowę. Nie zastanawiałam się długo — przecież to przyjaciele. „Wynajmę wam po kosztach, tylko dbajcie o dom jak o własny” — powiedziałam podczas spotkania w kawiarni na Placu Zbawiciela.
— Zosiu, jesteś aniołem! — Magda rzuciła mi się na szyję. Tomek tylko uśmiechnął się pod nosem, ale widziałam ulgę w jego oczach.
Pierwsze tygodnie były spokojne. Dzwonili czasem, pytali o drobiazgi: gdzie są zapasowe żarówki, czy mogą przemalować pokój dziecięcy na inny kolor. Czułam satysfakcję, że mogłam pomóc. Nawet moja mama, która zawsze powtarzała: „Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, a z przyjaciółmi na dystans”, tym razem przyznała mi rację.
Ale potem zaczęły się drobne nieporozumienia. Najpierw sąsiadka zadzwoniła do mnie z pretensją:
— Pani Zosiu, czy państwa goście muszą tak głośno puszczać muzykę w środku tygodnia?
Zbyłam to żartem. Przecież każdy czasem chce się zabawić. Ale potem przyszły kolejne sygnały: rozbite okno w kuchni („To był wypadek, dzieci bawiły się piłką”), zalana łazienka („Stara rura pękła sama z siebie”), a potem rachunki za prąd i wodę wyższe niż kiedykolwiek wcześniej.
Zaczęłam czuć niepokój. Zadzwoniłam do Magdy:
— Wszystko w porządku? Sąsiedzi trochę narzekają…
— Oj, Zosiu, nie przejmuj się! Ludzie zawsze szukają dziury w całym. My naprawdę dbamy o dom.
Chciałam wierzyć. Ale kiedy po pół roku pojechałam do Zielonki odebrać jakieś dokumenty, zamarłam już na progu. W salonie śmierdziało papierosami, choć dom był zawsze wolny od dymu. Na ścianach pojawiły się dziwne plamy i dziecięce rysunki flamastrem. W kuchni stały sterty brudnych naczyń, a łazienka wyglądała jak po powodzi.
— Magda, co tu się dzieje?! — wybuchłam.
Magda wzruszyła ramionami:
— No przecież mówiłam ci, że dzieci są żywe… Trochę nabałaganiły.
Tomek nawet nie wyszedł z pokoju. Usłyszałam tylko trzask drzwi.
Przez kolejne tygodnie próbowałam rozmawiać z nimi spokojnie. Prosiłam o posprzątanie, naprawienie szkód. Słyszałam tylko obietnice bez pokrycia:
— Zrobimy to w weekend.
— Już zamówiliśmy fachowca.
— To tylko chwilowe.
W międzyczasie zaczęli zalegać z czynszem. Najpierw tydzień spóźnienia, potem dwa. W końcu przestali odbierać telefony. Moja cierpliwość się skończyła.
Pojechałam do Zielonki z moim bratem Pawłem. On od początku był sceptyczny:
— Zosia, mówiłem ci: nie wynajmuj znajomym! To zawsze źle się kończy.
Kiedy weszliśmy do domu, Magdy i Tomka już nie było. Zostawili po sobie bałagan nie do opisania: dziury w ścianach, popsute drzwi balkonowe, rozbity sedes i ślady po imprezach na podwórku. Na stole leżała kartka: „Przepraszamy za kłopot”.
Usiadłam na podłodze i rozpłakałam się jak dziecko. Paweł objął mnie ramieniem:
— Trzeba było słuchać mamy…
Przez kolejne tygodnie sprzątałam dom sama. Każda plama była jak rana po zdradzie. Próbowałam dzwonić do Magdy — bez skutku. W końcu napisała mi SMS-a: „Nie mamy pieniędzy na naprawy. Przepraszam”.
Rodzina patrzyła na mnie z politowaniem. Mama powtarzała: „Dobrze ci tak!”, a brat tylko wzdychał: „Następnym razem podpisz umowę jak z obcym”.
Najgorsze były noce. Leżałam w łóżku i zadawałam sobie pytanie: jak można tak potraktować kogoś, kto wyciągnął pomocną dłoń? Czy przyjaźń naprawdę znaczy dziś tak niewiele?
Minęło kilka miesięcy. Dom udało się doprowadzić do porządku, choć kosztowało mnie to mnóstwo nerwów i pieniędzy. Magda i Tomek zniknęli z mojego życia na dobre.
Czasem patrzę na zdjęcia z dawnych lat — uśmiechnięte twarze przy ognisku nad Wisłą, wspólne wyjazdy w Bieszczady… I zastanawiam się: czy to ja byłam naiwna, czy świat naprawdę tak bardzo się zmienił?
Czy warto jeszcze ufać ludziom? Czy każda pomoc musi kończyć się rozczarowaniem? Może to ja powinnam nauczyć się stawiać granice… Co wy byście zrobili na moim miejscu?