Samotność nie ma wieku – Historia Izabeli, która nie została matką
– Pani Izabelo, czy nie żałuje pani, że nie ma dzieci? – zapytała cicho młoda wolontariuszka, podając mi herbatę. Jej pytanie zawisło w powietrzu jak ciężka mgła. Wszyscy przy stole zamilkli, nawet zegar na ścianie jakby na chwilę przestał tykać. Spojrzałam jej prosto w oczy, czując, jak w gardle rośnie mi gula. To pytanie słyszałam przez całe życie – od sąsiadek, rodziny, nawet od przypadkowych ludzi w kolejce po chleb.
– A czy dzieci są gwarancją szczęścia? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, choć w środku czułam, jakby ktoś rozdzierał mi serce na pół.
Mam na imię Izabela. Mam siedemdziesiąt dwa lata i od zawsze byłam „tą bezdzietną”. Wychowałam się w małym miasteczku pod Łodzią, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzieli. Moja matka powtarzała: „Dziecko, kobieta bez dzieci to jak drzewo bez owoców”. Ojciec był surowy, milczący, ale kiedyś usłyszałam, jak mówił do sąsiada: „Izka to mądra dziewczyna, ale kto ją zechce, skoro taka uparta?”.
Miałam dwadzieścia lat, kiedy poznałam Andrzeja. Był inny niż wszyscy – czytał książki, grał na gitarze, marzył o podróżach. Zakochałam się po uszy. Rodzina była przeciwna: „On nie ma porządnej pracy! Co z tego będzie?”. Ale ja byłam uparta. Wzięliśmy ślub wbrew wszystkim. Przez pierwsze lata było nam dobrze – biednie, ale razem. Andrzej chciał dzieci. Ja… nie byłam pewna. Bałam się, że nie dam rady, że powielę błędy mojej matki, że stracę siebie.
Kiedy miałam trzydzieści lat, lekarz powiedział mi, że mam endometriozę i szanse na dziecko są nikłe. Andrzej płakał tej nocy. Ja czułam ulgę i wstyd jednocześnie. Przez kolejne lata próbowaliśmy – in vitro, zioła od babki Zielarki z sąsiedniej wsi, modlitwy mojej matki. Nic. Andrzej zaczął coraz częściej znikać z domu. W końcu odszedł do innej kobiety – młodszej, która już była w ciąży.
Zostałam sama. Rodzina przestała mnie odwiedzać – „Po co do niej chodzić? Tylko smutek i żal”. Sąsiadki patrzyły z litością albo z wyższością. Pracowałam jako bibliotekarka – książki były moimi dziećmi. Każda nowa powieść była jak narodziny nowego świata.
Przez lata próbowałam znaleźć sens. Zaczęłam podróżować po Polsce z grupą seniorów – zwiedzaliśmy zamki, chodziliśmy po górach. Poznałam ludzi takich jak ja – samotnych z wyboru lub z przypadku. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: samotność nie zależy od tego, czy masz dzieci. Widziałam kobiety otoczone rodziną, które płakały po nocach z poczucia pustki. Widziałam mężczyzn, których dzieci odwiedzały tylko wtedy, gdy trzeba było podpisać papiery spadkowe.
Najtrudniejsze były święta. Wigilia u siostry – zawsze ten sam komentarz: „Izka, a może jeszcze się uda? Może adopcja?”. A potem cisza i spojrzenia pełne współczucia. W końcu przestałam tam jeździć.
Z czasem nauczyłam się być sama ze sobą. Zaczęłam malować – moje obrazy wiszą teraz w domu kultury. Prowadzę warsztaty dla dzieci i młodzieży – uczę ich patrzeć na świat inaczej. Czasem ktoś zapyta: „A pani dzieci?”. Uśmiecham się wtedy i mówię: „Mam ich setki – każde dziecko, które tu przychodzi”.
Ale są też dni, kiedy samotność boli jak rana bez opatrunku. Kiedy wracam do pustego mieszkania i słyszę tylko własne kroki. Kiedy choruję i nie ma kto podać mi herbaty. Wtedy myślę o tym wszystkim, co mogło być inaczej.
Kilka miesięcy temu spotkałam Andrzeja na rynku. Był stary, schorowany, szedł o lasce. Zatrzymał się przy mnie.
– Izka… Przepraszam za wszystko.
Patrzyliśmy na siebie długo.
– Masz dzieci? – zapytałam.
– Mam… Ale nie widuję ich prawie wcale. Są zajęci swoim życiem.
Poczułam wtedy dziwną ulgę i smutek jednocześnie.
Dziś siedzę tu w domu kultury i patrzę na młodych ludzi wokół mnie. Słyszę ich rozmowy o przyszłości, o rodzinie, o dzieciach.
Czy żałuję? Czasem tak. Ale wiem jedno: dzieci nie są lekarstwem na samotność. Samotność to stan duszy, nie liczba osób wokół stołu.
Może to właśnie odwaga bycia sobą jest najtrudniejsza?
A wy? Czy naprawdę wierzycie, że dzieci są gwarancją szczęścia na starość?