Odeszła, zostawiając nas w ruinie. Nie wiedziała, że jej córki odmienią los całej rodziny

Z hukiem trzasnęły drzwi. To był ten dźwięk, który do dziś śni mi się po nocach. Stałem w przedpokoju naszego mieszkania na warszawskim Bródnie, z dwiema małymi dziewczynkami przy nogach, a moja żona, Agnieszka, znikała za rogiem klatki schodowej. Nie obejrzała się nawet na Zuzę i Maję. Miały wtedy siedem i cztery lata.

— Tato, gdzie mama? — zapytała Maja, tuląc się do mojej nogi.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W głowie miałem tylko echo ostatniej kłótni: „Nie dam już rady! Mam dość tej biedy i twoich wiecznych obietnic! Zostaję u matki. Radź sobie sam!”

Nie radziłem sobie. Przez pierwsze tygodnie żyliśmy jak w letargu. Dziewczynki płakały nocami. Ja próbowałem ogarnąć pracę na budowie i dom — obiady z mrożonek, pranie w środku nocy, wieczne zmęczenie. Długi po nieudanym interesie Agnieszki rosły, komornik groził zajęciem mieszkania. Moja matka, pani Helena, przyjeżdżała z Pruszkowa pomagać przy wnuczkach, ale nie szczędziła mi gorzkich słów:

— Mówiłam ci, żebyś nie żenił się z tą panną z miasta! Zawsze miała głowę w chmurach!

— Mamo, proszę cię…

— A teraz patrz! Zostawiła cię jak psa!

Nie miałem siły się kłócić. Każdy dzień był walką o przetrwanie. Dziewczynki tęskniły za matką — rysowały ją w zeszytach, pytały, czy wróci.

Minęły dwa lata. Agnieszka nie dawała znaku życia. Nawet alimentów nie płaciła — podobno wyjechała do Niemiec z nowym partnerem. Zuzia zamknęła się w sobie, zaczęła mieć kłopoty w szkole. Maja była bardziej otwarta, ale coraz częściej łapałem ją na tym, że kłamie — mówiła koleżankom, że mama jest w szpitalu albo pracuje za granicą dla nas.

Pewnego dnia dostałem wezwanie do szkoły. Dyrektorka spojrzała na mnie surowo:

— Panie Piotrze, Zuzanna bije się z dziećmi i nie odrabia lekcji. Co się dzieje w domu?

Zacisnąłem pięści pod stołem.

— Robię co mogę…

— Może warto poszukać pomocy psychologa?

Wyszedłem stamtąd upokorzony. W drodze powrotnej kupiłem Zuzi lody i usiedliśmy na ławce pod blokiem.

— Córciu…

— Nie chcę rozmawiać! — rzuciła przez łzy.

— Wiem, że ci ciężko… Ale musimy być razem.

Nie odpowiedziała. Tylko ścisnęła moją dłoń.

Przez kolejne lata próbowałem być ojcem i matką naraz. Pracowałem na dwa etaty — rano na budowie, wieczorem jako ochroniarz w markecie. Dziewczynki szybko nauczyły się samodzielności: gotowały makaron, sprzątały mieszkanie, pomagały babci Helenie w ogrodzie.

Wszystko zmieniło się pewnego dnia, gdy Maja wróciła ze szkoły z błyszczącymi oczami.

— Tato! Wygrałam konkurs matematyczny! Jadę na olimpiadę do Krakowa!

Byłem dumny jak paw. Zuzia też zaczęła się otwierać — zapisała się do harcerstwa, potem do kółka teatralnego. Z czasem obie zaczęły marzyć o własnym biznesie.

— Tato, a może otworzymy kiedyś kawiarnię? — pytała Maja.

— Najpierw skończcie szkołę — śmiałem się przez łzy.

Minęło dziesięć lat od odejścia Agnieszki. Dziewczynki dorosły szybciej niż ich rówieśnicy. Maja dostała stypendium na Politechnice Warszawskiej, Zuzia studiowała zarządzanie i już na drugim roku założyła własną firmę — aplikację pomagającą studentom znaleźć tanie mieszkania.

Pewnego dnia zadzwonił telefon.

— Dzień dobry… Tu Agnieszka.

Zamarłem.

— Czego chcesz?

— Chciałabym zobaczyć dziewczynki…

— Po tylu latach? Nawet nie płaciłaś alimentów!

— Wiem… Proszę…

Oddałem słuchawkę Majce. Rozmowa była krótka i chłodna.

— Nie wiem, czy chcemy cię widzieć — powiedziała cicho Maja.

Agnieszka pojawiła się pod blokiem tydzień później. Wyglądała inaczej — zmęczona twarz, siwe włosy przy skroniach. Przyniosła drogie perfumy i czekoladki.

— Dziewczynki…

Zuzia spojrzała na nią chłodno:

— Nie jesteśmy już dziewczynkami.

Maja milczała.

Usiedliśmy przy stole w kuchni. Agnieszka zaczęła płakać:

— Popełniłam błąd… Myślałam, że znajdę szczęście gdzie indziej… Ale tamten facet mnie zostawił. Straciłam wszystko…

Zuzia wybuchła:

— A my? My też straciłyśmy wszystko przez ciebie!

Maja tylko patrzyła w okno.

Przez kolejne tygodnie Agnieszka próbowała odbudować relacje. Przychodziła z zakupami, proponowała pomoc przy remoncie mieszkania. Babcia Helena nie chciała jej widzieć:

— Niech nie myśli, że tak łatwo wróci do rodziny!

Ale Maja zaczęła mięknąć:

— Może dajmy jej szansę? Każdy popełnia błędy…

Zuzia była nieugięta:

— Nie chcę jej widzieć! Nigdy!

W domu wybuchały awantury. Ja sam nie wiedziałem już, co czuję: gniew? Żal? Tęsknotę?

W tym czasie firma Zuzi zaczęła przynosić ogromne zyski — podpisała kontrakt z dużym deweloperem. Maja dostała grant na badania naukowe i zaczęła współpracować z zagraniczną firmą technologiczną. W ciągu dwóch lat obie stały się milionerkami — kupiły mieszkanie babci Helenie, spłaciły moje długi i założyły fundację wspierającą samotnych rodziców.

Agnieszka patrzyła na to wszystko z boku — jakby nie mogła uwierzyć w sukces własnych córek.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole po raz pierwszy od lat. Agnieszka spojrzała na mnie ze łzami w oczach:

— Piotrze… Przepraszam cię za wszystko…

Nie odpowiedziałem od razu. Widziałem łzy w oczach Majki i Zuzi.

— Może czas wybaczyć? — szepnąłem w końcu.

Zuzia spuściła głowę:

— Nie wiem… Ale spróbuję.

Dziś patrzę na moje córki z dumą i wdzięcznością. Ich siła i determinacja odmieniły los całej naszej rodziny. Agnieszka powoli odzyskuje miejsce w naszym życiu — choć rany goją się długo.

Czasem pytam siebie: czy można naprawdę wybaczyć taką zdradę? Czy sukces dzieci może uleczyć stare blizny? A wy — co byście zrobili na naszym miejscu?