Zaufany mąż, zatruta miłość: Opowieść z krakowskiej kamienicy

Drzwi do mieszkania trzasnęły z hukiem, a echo rozniosło się po klatce schodowej starej krakowskiej kamienicy. Stałam na progu, z walizką w ręku, czując jak serce wali mi w piersi. – Mamo, nie stój tak, wejdź – ponaglił mnie mój syn, Bartosz. Jego głos był napięty, jakby bał się, że zaraz wybuchnę płaczem.

Weszłam do środka. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i… czegoś jeszcze. Czegoś obcego. Moja synowa, Marta, nawet nie podniosła wzroku znad telefonu. – Dzień dobry – rzuciła chłodno i zniknęła w kuchni. Bartosz spojrzał na mnie przepraszająco. – Daj jej czas, mamo. Ona się stresuje… – szepnął.

Usiadłam na kanapie w dawnym pokoju Bartka. To tu kiedyś śmiał się z kolegami, tu uczył się do matury. Teraz czułam się jak intruz we własnym domu. Przymknęłam oczy i wróciły wspomnienia: mój mąż, Andrzej, zawsze wracał z pracy punktualnie o siedemnastej. Zawsze pytał: „Zrobiłaś moją ulubioną herbatę z cytryną?”

– Mamo, chcesz herbaty? – Bartosz przerwał moje rozmyślania.
– Tak, poproszę – odpowiedziałam cicho.

W kuchni usłyszałam szept Marti:
– Po co ona tu wróciła? Przecież miała zostać u ciotki w Zakopanem!
– Marta, to moja matka! Nie mogła tam zostać na zawsze.
– Ale ja nie chcę jej tutaj! – syknęła.

Zacisnęłam pięści. Nie chciałam być ciężarem. Ale nie miałam dokąd pójść.


Moje życie nigdy nie było proste. Ojciec był surowym nauczycielem matematyki w liceum na Podgórzu. Matka – pielęgniarką. Wymagali ode mnie wszystkiego: najlepszych ocen, wzorowego zachowania. Kiedy poznałam Andrzeja na studiach polonistycznych, poczułam się pierwszy raz wolna. Był ciepły, spokojny, miał marzenia o własnej księgarni.

Pobraliśmy się wbrew woli moich rodziców. Ojciec powiedział: „Ten chłopak cię zawiedzie”. Nie zawiódł mnie nigdy – aż do śmierci na raka płuc dziesięć lat temu.

Po jego odejściu zostałam sama z Bartkiem. Pracowałam jako bibliotekarka w szkole podstawowej. Było ciężko, ale dawaliśmy radę. Bartosz był moją dumą – skończył informatykę na AGH, znalazł dobrą pracę. Kiedy przyprowadził Martę do domu, od razu poczułam dystans.

– Skąd jesteś? – zapytałam ją przy pierwszym obiedzie.
– Z Warszawy – odpowiedziała krótko.
– A rodzice?
– Rozwiedzeni. Nie mam kontaktu z ojcem.

Nie drążyłam tematu. Bartosz patrzył na nią jak w obrazek.


Po ślubie zamieszkali ze mną – tłumaczyli się wysokimi cenami mieszkań w Krakowie. Próbowałam być wyrozumiała. Gotowałam obiady, sprzątałam, nawet prasowałam ich rzeczy. Ale Marta coraz częściej zamykała się w swoim pokoju z laptopem i słuchawkami na uszach.

Pewnego dnia usłyszałam ich kłótnię:
– Twoja matka mnie kontroluje! – krzyczała Marta.
– Przesadzasz! Ona tylko chce pomóc.
– Pomóc? Ona chce rządzić!

Zaczęłam się wycofywać. Coraz częściej czułam się zmęczona, senna. Zasypiałam w środku dnia, czego nigdy wcześniej nie robiłam. Budziłam się z bólem głowy i suchością w ustach.

Pewnego ranka zauważyłam coś dziwnego: herbata miała inny smak. Była gorzka, metaliczna. Spojrzałam na Martę – stała przy kuchence i mieszała coś w moim kubku.

– Co tam dodajesz? – zapytałam podejrzliwie.
– Cukier trzcinowy – odpowiedziała bez mrugnięcia okiem.

Ale ja wiedziałam, że to nie cukier.


Zaczęły się dziać dziwne rzeczy: gubiłam klucze, okulary znajdowałam w lodówce, portfel w koszu na śmieci. Myślałam już, że tracę rozum. Bałam się powiedzieć Bartkowi – nie chciałam być uznana za starą wariatkę.

Pewnej nocy obudził mnie szmer w kuchni. Wstałam po cichu i zobaczyłam Martę przy otwartej szafce z lekami. Miała w ręku małą buteleczkę z przezroczystym płynem.

– Co robisz?! – krzyknęłam.
Marta odwróciła się gwałtownie:
– Nic! Szukałam aspiryny!

Ale wiedziałam już swoje.


Następnego dnia zadzwoniłam do mojej dawnej przyjaciółki z pracy, pani Zofii.
– Zosiu, czuję się coraz gorzej… Mam wrażenie, że ktoś mnie podtruwa.
– Boże święty! Idź do lekarza! Zrób badania!

Posłuchałam jej rady i poszłam prywatnie do internisty. Wyniki wykazały obecność środków uspokajających we krwi.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Bartosz siedział przy komputerze.
– Synu… muszę ci coś powiedzieć…
Opowiedziałam mu wszystko: o dziwnym smaku herbaty, o buteleczce w rękach Marty, o wynikach badań.

Bartosz pobladł:
– Mamo… to niemożliwe…
– Synku… ona chce się mnie pozbyć! Chce mieć mieszkanie tylko dla siebie!

Wybuchnął płaczem:
– Nie wierzę… Marta by tego nie zrobiła…

Ale już wiedziałam, że muszę działać sama.


Zebrałam siły i zadzwoniłam do prawnika. Spisałam testament: mieszkanie miało przejść na Bartka dopiero po mojej śmierci naturalnej lub jeśli zdecyduję się je sprzedać za życia.

Tego samego wieczoru usiadłam z Martą przy stole.
– Wiem wszystko – powiedziałam spokojnie. – Jeśli jeszcze raz dotkniesz mojej herbaty albo leków, zgłoszę sprawę na policję.
Marta pobladła:
– Pani sobie coś wymyśliła!
– Mam wyniki badań i świadków.

Od tej pory zaczęła mnie unikać jak ognia. Bartosz był rozdarty między nami dwiema – coraz częściej nocował u kolegi lub zostawał dłużej w pracy.


Minęły tygodnie pełne napięcia i milczenia. Pewnego dnia Marta spakowała walizki i wyprowadziła się bez słowa pożegnania. Bartosz wrócił późno wieczorem i znalazł tylko kartkę: „Nie mogę żyć pod jednym dachem z twoją matką”.

Usiadł obok mnie na kanapie i rozpłakał się jak dziecko.
– Przepraszam cię, mamo… Nie widziałem tego wszystkiego…
Objęłam go drżącymi ramionami:
– Synku… czasem miłość zaślepia najbardziej tych dobrych ludzi…


Dziś siedzę sama w tym samym pokoju co zawsze. Czasem odwiedza mnie Bartek – jest smutny i zamknięty w sobie. Ja też czuję pustkę i żal po straconych latach walki o rodzinę, która rozpadła się przez trucizny: te dosłowne i te emocjonalne.

Czy można jeszcze zaufać komuś bezgranicznie? Czy rodzina zawsze musi być polem walki? Może to ja powinnam była wcześniej postawić granice? Czekam na wasze historie…