„Powiedziałam pani Zawadzkiej, że już nie dam rady być jej dziewczyną na posyłki. Czy to znaczy, że jestem złą sąsiadką?”

– Pani Aniu, czy mogłaby mi pani przynieść jeszcze mleko? – głos pani Zawadzkiej drżał przez telefon, a ja już wiedziałam, że to nie będzie ostatnia prośba tego dnia.

Stałam w kuchni, patrząc na zegar. Była 21:30. Moje dzieci spały od godziny, a ja marzyłam tylko o tym, żeby usiąść z kubkiem herbaty i choć przez chwilę nie myśleć o niczyich potrzebach. Ale zamiast tego wciągałam kurtkę na piżamę i szłam do sklepu całodobowego, bo przecież „pani Zawadzka nie ma nikogo”.

Tak wyglądał mój ostatni rok. Wszystko zaczęło się niewinnie – drobna pomoc, zakupy, czasem rozmowa. Pani Zawadzka mieszkała piętro wyżej. Kiedyś była energiczną kobietą, zawsze z uśmiechem, zawsze z ciastem na święta. Ale po udarze wszystko się zmieniło. Jej córka, Magda, mieszkała w Warszawie i rzadko przyjeżdżała. „Mamo, nie dam rady, dzieci chore, mąż w delegacji…” – słyszałam przez telefon, kiedy przypadkiem byłam u pani Zawadzkiej podczas jednej z tych rozmów.

Z czasem prośby stawały się coraz częstsze. Najpierw raz w tygodniu – „Pani Aniu, może pani kupić chleb?” Potem codziennie – „Pani Aniu, może pani podać mi leki?” A potem kilka razy dziennie – „Pani Aniu, czy mogłaby pani przynieść mi pilot? Upadł na podłogę…”

Mój mąż, Tomek, coraz częściej patrzył na mnie z wyrzutem.
– Anka, przecież masz własną rodzinę! Dzieci cię potrzebują! – mówił wieczorami.
– Wiem, ale kto jej pomoże? Przecież nie ma nikogo…
– Ma córkę! – odpowiadał stanowczo. – To jej obowiązek!

Ale ja nie umiałam odmówić. Moja mama zawsze powtarzała: „Pomagaj ludziom, bo nigdy nie wiesz, kiedy sama będziesz potrzebować pomocy”. Więc pomagałam. Nawet wtedy, gdy czułam się jak cień samej siebie.

Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam moją córkę, Zosię, płaczącą w swoim pokoju.
– Co się stało? – zapytałam zaniepokojona.
– Mamusiu, dlaczego nigdy nie masz dla mnie czasu? – wyszeptała.
To było jak cios w serce. Przecież wszystko robiłam dla innych. Dla rodziny. Dla sąsiadki. Dla wszystkich… tylko nie dla siebie.

Tego wieczoru zadzwoniła pani Zawadzka.
– Pani Aniu, czy mogłaby pani przyjść? Bardzo źle się czuję…
Wzięłam głęboki oddech i poszłam. Siedziała na łóżku, blada i zapłakana.
– Przepraszam, że tak ciągle proszę… Ale Magda nie odbiera telefonu. Ona zawsze jest taka zajęta…
Usiadłam obok niej i poczułam narastającą złość – nie na nią, ale na całą sytuację.

Następnego dnia zadzwoniła Magda.
– Dzień dobry pani Aniu! Mama mówiła mi, że jest pani niezastąpiona! Bardzo dziękuję za wszystko!
– Pani Magdo – przerwałam jej stanowczo – chciałam porozmawiać o czymś ważnym. Nie mogę już dłużej być jedyną osobą odpowiedzialną za pani mamę. Mam własną rodzinę i pracę. Moje dzieci mnie potrzebują. Proszę pomyśleć o jakiejś opiece albo częstszych wizytach.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ale ja naprawdę nie mam jak… – zaczęła Magda.
– Proszę spróbować. To pani mama – powiedziałam cicho i rozłączyłam się.

Wieczorem poszłam do pani Zawadzkiej. Siedziała przy oknie i patrzyła w ciemność.
– Pani Aniu… Magda do mnie dzwoniła. Powiedziała mi wszystko. Czy ja naprawdę jestem aż takim ciężarem?
Poczułam łzy pod powiekami.
– Nie jest pani ciężarem… Ale ja już nie daję rady. Przepraszam.

Przez kolejne dni unikałam jej wzroku na klatce schodowej. Czułam się winna i jednocześnie zła na Magdę – że zostawiła matkę samą, że cała odpowiedzialność spadła na mnie. W pracy byłam rozkojarzona, w domu nerwowa. Dzieci patrzyły na mnie z niepokojem.

Po tygodniu zadzwoniła do mnie opiekunka społeczna. Okazało się, że Magda załatwiła mamie pomoc przez MOPS.
– Dziękuję pani za wszystko – powiedziała mi opiekunka. – Bez pani sygnału pewnie jeszcze długo nikt by się tym nie zajął.

Ulgę poczułam dopiero wtedy, gdy zobaczyłam nową opiekunkę wychodzącą z mieszkania pani Zawadzkiej. Ale wciąż miałam w sobie żal i pytania bez odpowiedzi.

Czasem spotykam panią Zawadzką na ławce przed blokiem. Uśmiecha się do mnie smutno.
– Dobrze pani zrobiła – mówi cicho. – Moja Magda musiała w końcu coś zrobić.

A ja wciąż zastanawiam się: czy można pomagać innym bez końca kosztem siebie? Gdzie jest granica między dobrym sercem a własnym życiem? Czy jestem złą sąsiadką… czy po prostu człowiekiem?