„Oddałam serce, nie oddam mieszkania. Historia matki, która musiała wybrać między synem a własnym spokojem”
— Mamo, przecież to logiczne, że mieszkanie powinno być moje! — głos Bartka odbijał się echem od ścian kuchni, a ja czułam, jak serce ściska mi się z bólu. Stał naprzeciwko mnie, zaciśnięte pięści i wzrok pełen pretensji. Obok niego stała jego żona, Sylwia, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i miną, która mówiła wszystko: „To się nam należy”.
Nie tak wyobrażałam sobie starość. Kiedyś myślałam, że będę babcią, która piecze szarlotkę i patrzy, jak wnuki bawią się na dywanie. Ale życie napisało inny scenariusz. Mój mąż zmarł nagle pięć lat temu. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Bartek był moim jedynym dzieckiem. Zawsze powtarzałam mu: „To mieszkanie będzie twoje, kiedy mnie zabraknie”. Ale wtedy nie znałam jeszcze Sylwii.
Sylwia pojawiła się w naszym życiu jak burza. Piękna, pewna siebie, zawsze wiedząca lepiej. Na początku próbowałam ją polubić — przecież to żona mojego syna. Ale szybko zauważyłam, że jej uśmiech jest zimny, a każde spotkanie kończy się rozmową o pieniądzach, inwestycjach i… moim mieszkaniu.
— Mamo, przecież ty już nie potrzebujesz tyle przestrzeni — powtarzała Sylwia przy każdej okazji. — Mogłabyś wynająć coś mniejszego, a my z Bartkiem wprowadzilibyśmy się tutaj. To przecież logiczne.
Bartek milczał. Czasem miałam wrażenie, że boi się własnej żony bardziej niż mnie kocha. Ale nie chciałam go oceniać. W końcu to on musiał z nią żyć.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z dołu.
— Pani Haniu, czy to prawda, że wyprowadza się pani do domu spokojnej starości? — zapytała z troską w głosie.
Zatkało mnie. Skąd taki pomysł? Okazało się, że Sylwia rozpowiada po klatce, że już „niedługo mieszkanie będzie wolne”.
Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, w głowie kłębiły mi się myśli. Czy naprawdę jestem dla nich tylko przeszkodą? Przecież oddałam Bartkowi wszystko — czas, miłość, wsparcie. A teraz miałam poczucie, jakbym była dla niego ciężarem.
Następnego dnia zaprosiłam ich na rozmowę.
— Bartek, Sylwia… musimy porozmawiać — zaczęłam spokojnie.
— O czym? — Sylwia już była gotowa do ataku.
— O mieszkaniu — powiedziałam stanowczo. — To jest mój dom. I dopóki żyję, nikt mnie stąd nie wyrzuci. Nie zamierzam go przepisywać ani sprzedawać.
Bartek spuścił wzrok.
— Ale mamo…
— Nie ma żadnego „ale”. To jest moja decyzja.
Sylwia wybuchła:
— To niesprawiedliwe! Bartek jest twoim jedynym dzieckiem! My też mamy prawo do stabilizacji!
Poczułam łzy pod powiekami.
— Może kiedyś zrozumiesz, Sylwio, że dom to nie tylko ściany i podłogi. To wspomnienia, zapach kawy o poranku i zdjęcia na komodzie. Nie oddam tego nikomu na siłę.
Wyszli trzaskając drzwiami. Przez kilka tygodni Bartek nie odbierał ode mnie telefonu. Czułam się jak najgorsza matka świata. Ale potem zaczęłam myśleć o sobie. Przez całe życie stawiałam innych na pierwszym miejscu. Teraz przyszedł czas na mnie.
Zaczęłam wynajmować jeden pokój studentce z Ukrainy — Olence. Wniosła do mojego domu radość i świeżość. Pomagała mi w zakupach, czasem gotowałyśmy razem barszcz ukraiński i rozmawiałyśmy do późna w nocy o życiu.
Bartek w końcu zadzwonił.
— Mamo… przepraszam — powiedział cicho. — Sylwia… ona po prostu bardzo chce mieć swoje miejsce na ziemi.
— Rozumiem to, Bartku — odpowiedziałam łagodnie. — Ale ja też mam prawo do swojego miejsca.
Czasem spotykamy się na kawę. Nasza relacja jest inna niż kiedyś — mniej beztroska, bardziej ostrożna. Ale wiem jedno: nie mogę oddać siebie tylko dlatego, że ktoś tego oczekuje.
Często patrzę przez okno na mokotowskie podwórko i zastanawiam się: czy naprawdę bycie matką oznacza rezygnację z własnych potrzeb? Czy można kochać i jednocześnie stawiać granice? Może to właśnie jest prawdziwa miłość?