Dom, który miał być szczęściem: Historia Marty z podwarszawskiej wsi
Już od rana czułam, że ten dzień będzie inny. Siedziałam przy kuchennym stole, ściskając w dłoni kubek zimnej kawy, kiedy usłyszałam trzask drzwi. – Marta! – głos teściowej przeszył ciszę jak nóż. – Znowu nie posprzątałaś po śniadaniu! Ile razy mam powtarzać, że w tym domu obowiązują zasady?!
Zacisnęłam zęby. Mój mąż, Paweł, nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Od miesięcy był coraz bardziej nieobecny, a ja czułam się jak cień we własnym domu. Przełknęłam ślinę i zaczęłam zbierać talerze. – Już robię, pani Zofio – odpowiedziałam cicho, choć w środku wrzałam.
To miał być nasz dom marzeń. Paweł obiecał mi ogród pełen róż, ciepło rodzinnych świąt i spokój po latach wynajmowania klitek w Warszawie. Zamiast tego zamieszkaliśmy z jego matką na poddaszu starego domu pod Wołominem. – Tylko na chwilę – powtarzał. – Pomogę jej po śmierci ojca, potem się wyprowadzimy.
Minęły trzy lata.
Każdy dzień był walką o odrobinę prywatności. Teściowa wchodziła do naszej sypialni bez pukania, komentowała moje zakupy („Po co ci tyle tych kremów? Chcesz wyglądać jak aktorka?”), krytykowała obiady („Moja zupa ogórkowa była lepsza!”). Paweł coraz częściej znikał na całe wieczory, tłumacząc się pracą. Ja zostawałam sama z ich pretensjami i naszym synkiem, Michałem.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi kuchni:
– Mówiłam ci, że ona nie nadaje się na żonę! – syczała teściowa.
– Daj spokój, mamo. Marta się stara…
– Stara?! Widziałeś, jak wygląda ogród? Chwasty po pas! A Michał ciągle chory. To przez nią!
Zacisnęłam pięści tak mocno, że aż zabolały mnie palce. Chciałam wejść i krzyknąć: „To nie przez mnie! To przez waszą wieczną krytykę i brak wsparcia!” Ale nie miałam odwagi. Zamiast tego poszłam do pokoju Michała i patrzyłam, jak śpi. Tylko przy nim czułam spokój.
Następnego dnia zadzwoniła moja mama z Lublina:
– Córeczko, słyszę po głosie, że coś jest nie tak…
– Wszystko dobrze, mamo – skłamałam.
– Marta…
– Naprawdę. Po prostu jestem zmęczona.
Nie chciałam jej martwić. Wiedziałam, że nie zaakceptowała Pawła od początku. „On cię nie doceni” – powtarzała przed ślubem. „Jego matka cię zniszczy”.
Miała rację.
Wszystko zmieniło się pewnej listopadowej nocy. Paweł wrócił późno, czuć było od niego alkohol. – Gdzie byłeś? – zapytałam cicho.
– U kolegi – burknął.
– U którego?
– U Tomka. Przecież mówiłem.
Ale Tomek tego dnia dzwonił do mnie z pytaniem o przepis na pierogi dla swojej żony. Wiedziałam, że Paweł kłamie. Przez kolejne tygodnie coraz częściej wracał późno, coraz bardziej obcy. Zaczęłam podejrzewać najgorsze.
Pewnego popołudnia zobaczyłam go na parkingu pod sklepem w Wołominie. Stał przy samochodzie z jakąś kobietą – wysoką blondynką w czerwonym płaszczu. Śmiali się, a potem Paweł pocałował ją w policzek.
Świat mi się zawalił.
Wieczorem czekałam na niego w kuchni. Michał spał już od dawna. Kiedy wszedł, spojrzałam mu prosto w oczy:
– Kim ona jest?
Zamarł.
– O czym ty mówisz?
– Widziałam was dzisiaj pod Biedronką. Nie kłam.
Zaczął się tłumaczyć: „To tylko koleżanka z pracy”, „Pomagałem jej z autem”, „Przesadzasz”. Ale widziałam strach w jego oczach.
Tej nocy nie spałam ani minuty. Rano spakowałam kilka rzeczy Michała i swoje ubrania do starej walizki po babci. Zeszłam na dół – teściowa już czekała przy stole.
– I co? Uciekasz? – zapytała z triumfem w głosie.
– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Nie chcę już tu być.
Paweł patrzył na mnie bez słowa.
Wyjechałam do mamy do Lublina. Przez pierwsze tygodnie płakałam codziennie. Michał tęsknił za ojcem, pytał o niego przed snem: „Mamusiu, kiedy tata przyjedzie?”
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Paweł dzwonił rzadko. Raz przysłał SMS-a: „Przepraszam”. Potem milczał przez miesiąc.
Mama była dla mnie wsparciem, ale też nie szczędziła gorzkich słów:
– Mówiłam ci…
– Wiem, mamo…
– Ale teraz musisz być silna dla Michała.
Znalazłam pracę w sklepie spożywczym na osiedlu. Nie było łatwo pogodzić wszystko: dziecko, pracę, domowe obowiązki. Czasem miałam ochotę po prostu wyjść i nigdy nie wrócić.
Po pół roku Paweł przyjechał do Lublina. Stał pod blokiem z naręczem róż i łzami w oczach:
– Marta… Proszę… Wróć do domu…
Popatrzyłam na niego długo:
– Do jakiego domu? Tam nigdy nie było mojego miejsca.
Zamilkł.
– Chcę być ojcem dla Michała…
– Możesz nim być bez mojego cierpienia.
Rozwiedliśmy się po roku od mojego wyjazdu. Teściowa przysłała mi list: „Zniszczyłaś moją rodzinę”. Spaliłam go bez czytania do końca.
Dziś mija pięć lat od tamtych wydarzeń. Mieszkam z Michałem w małym mieszkaniu na lubelskim Czechowie. Jest skromnie, ale spokojnie. Czasem myślę o tamtym domu pod Wołominem – o ogrodzie pełnym chwastów i ścianach przesiąkniętych krzykiem.
Czy dom marzeń to miejsce czy ludzie? Czy można być szczęśliwym tam, gdzie nie ma szacunku i miłości?
Czasem patrzę przez okno na bawiącego się syna i pytam siebie: czy lepiej żyć samotnie w zgodzie ze sobą niż we dwoje w cieniu cudzych oczekiwań? Co wy byście zrobili na moim miejscu?