Wspólny taniec: Opowieść o drugim oddechu Wandy Nowakowskiej

– Proszę pani! – usłyszałam za plecami, kiedy szłam korytarzem sanatorium, ciągnąc za sobą ciężką walizkę. Zatrzymałam się gwałtownie, a młoda kobieta w białym fartuchu niemal na mnie wpadła. Miała roztrzepane włosy i oczy szeroko otwarte ze strachu. – Czy pani to Wanda Nowakowska? – zapytała, łapiąc oddech.

– Tak, to ja – odpowiedziałam, czując, jak serce zaczyna mi walić szybciej niż zwykle. Ostatnie tygodnie były dla mnie pasmem stresów: śmierć mamy, kłótnie z córką, nieprzespane noce. Lekarz rodzinny powiedział mi wprost: „Albo pani odpocznie, albo skończy się to zawałem”.

– Musi pani natychmiast wrócić do pokoju i położyć się – powiedziała pielęgniarka. – Wyniki ciśnienia są bardzo niepokojące. Zaraz przyjdzie lekarz.

Z trudem ruszyłam z miejsca. W głowie miałam mętlik: przecież dopiero co przyjechałam, miałam zacząć nowe życie, choćby na te dwa tygodnie. Bez pracy, bez telefonów, bez wiecznych pretensji mojej córki Marty, która uważała, że wszystko robię źle – od gotowania po wychowywanie wnuka.

W pokoju usiadłam na łóżku i spojrzałam przez okno na świerki zasypane śniegiem. Przypomniałam sobie słowa lekarza: „Nadciśnienie to nie żarty”. Ale czy można naprawdę odpocząć od własnych myśli?

Lekarz przyszedł po chwili. Był młody, miał ciepły głos i spojrzenie kogoś, kto widział już wiele ludzkich dramatów. – Pani Wando, musi pani zwolnić tempo. Proszę spróbować pomyśleć o sobie.

Łatwo powiedzieć. Od lat byłam dla wszystkich – dla męża, który odszedł do innej kobiety; dla córki, która nigdy nie miała dla mnie czasu; dla wnuka, którego kochałam nad życie, ale widywałam tylko wtedy, gdy Marta potrzebowała opiekunki.

Wieczorem zadzwoniła córka. – Mamo, jak tam? – zapytała bez przekonania.

– Jestem zmęczona – odpowiedziałam szczerze. – Lekarz mówił, że muszę odpocząć.

– No to odpoczywaj – rzuciła szybko. – Muszę kończyć, Franek płacze.

Zostałam sama z ciszą i własnym bólem głowy. Przez okno widziałam ludzi idących na wieczorny spacer. Zazdrościłam im lekkości bytu.

Następnego dnia w jadalni usiadłam przy stole z obcymi ludźmi. Starszy pan przedstawił się jako pan Jerzy. Był wdowcem od dwóch lat i przyjechał tu „na przymus lekarza”. Obok niego siedziała pani Halina, która opowiadała dowcipy o lekarzach i pielęgniarkach.

– A pani czemu tu jest? – zapytał Jerzy.

– Nadciśnienie – odpowiedziałam cicho.

– To jak wszyscy! – zaśmiał się. – Może zatańczymy na wieczorku tanecznym? Podobno dziś grają walca.

Pokręciłam głową. Taniec kojarzył mi się z młodością, z czasami, gdy jeszcze wierzyłam w miłość i szczęście. Teraz czułam się stara i zmęczona.

Ale wieczorem coś mnie tknęło. Poszłam na salę balową. Jerzy już tam był, czekał z wyciągniętą ręką.

– Spróbujmy razem zatańczyć przez chwilę – powiedział cicho.

Wzięłam go pod ramię i ruszyliśmy powoli po parkiecie. Nagle poczułam łzy pod powiekami. Przez chwilę byłam znowu młoda, wolna od trosk.

Po tańcu usiedliśmy na ławce pod oknem. Jerzy opowiedział mi o swojej żonie, o tym jak umarła nagle na udar. – Myślałem, że już nigdy nie będę mógł się uśmiechnąć – powiedział cicho. – Ale życie czasem daje drugą szansę.

Przez kolejne dni coraz częściej rozmawialiśmy. O dzieciach, o samotności, o tym, jak trudno być potrzebnym tylko wtedy, gdy ktoś czegoś od ciebie chce.

Któregoś ranka zadzwoniła Marta. Była roztrzęsiona.

– Mamo, Franek jest chory! Ma gorączkę! Nie wiem co robić!

Poczułam znajome ukłucie w sercu: znowu jestem potrzebna tylko wtedy, gdy coś się dzieje źle.

– Marta, jestem daleko. Musisz sobie poradzić sama – powiedziałam spokojnie.

– Ale jak?! Ty zawsze wszystko wiedziałaś!

– Teraz musisz być silna dla swojego syna tak jak ja byłam dla ciebie.

Rozłączyła się bez słowa pożegnania.

Wieczorem długo rozmawiałam z Jerzym o rodzinie i o tym, jak trudno pozwolić dzieciom dorosnąć. On też miał syna, który mieszkał za granicą i dzwonił tylko na święta.

– Może my też musimy nauczyć się żyć dla siebie? – zapytał Jerzy.

Zaczęliśmy chodzić razem na spacery po lesie. Śmialiśmy się z własnych słabości i wspominaliśmy młodość. Czułam się coraz lepiej fizycznie i psychicznie.

Ostatniego dnia pobytu w sanatorium dostałam wiadomość od Marty: „Dziękuję mamo za wszystko. Franek już zdrowy. Przepraszam za moje nerwy”.

Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Wiedziałam już, że nie mogę żyć tylko dla innych. Muszę znaleźć miejsce także dla siebie.

Na pożegnanie Jerzy pocałował mnie w dłoń i powiedział: – Może zatańczymy jeszcze kiedyś?

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Teraz siedzę w domu i patrzę na zdjęcie z sanatorium. Myślę o tym wszystkim, co przeszłam przez te dwa tygodnie: strach przed chorobą, samotność, nową przyjaźń i pierwszy od lat taniec.

Czy naprawdę można zacząć żyć na nowo po sześćdziesiątce? Czy wolno nam być szczęśliwymi nawet wtedy, gdy inni tego nie rozumieją? Może właśnie teraz nadszedł czas na mój własny taniec przez życie.