Pochodzę z biednej wielodzietnej rodziny, ale nawet u nas w domu czegoś takiego nie było!

Pamiętam ten wieczór jakby to było wczoraj. Stałam w przedpokoju, ściskając w dłoni bukiet goździków, które kupiłam w drodze z dworca. Serce waliło mi jak młot – miałam poznać rodziców mojego narzeczonego, a przecież to zawsze jest stresujące. Ale nie spodziewałam się, że już po kilku minutach będę miała ochotę uciec z tego domu i nigdy nie wracać.

Mam na imię Kinga. Pochodzę z małej wsi pod Siedlcami, z rodziny, która nigdy nie miała za wiele pieniędzy. Było nas siedmioro dzieci, ojciec pracował na kolei, mama dorabiała szyciem. Bywało ciężko – czasem na kolację była tylko kasza z mlekiem albo chleb z margaryną. Ale jedno było święte: czystość i porządek. Mama powtarzała: „Bieda nie usprawiedliwia brudu”. Każdy miał swój talerz, swoją łyżkę, a kuchnia lśniła nawet wtedy, gdy nie było co do garnka włożyć.

Tymczasem już po przekroczeniu progu mieszkania rodziców mojego narzeczonego – Michała – poczułam się nieswojo. W powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli i czegoś jeszcze… czego nie potrafiłam nazwać. W salonie panował półmrok, a na stole stały trzy kubki po herbacie, każdy z innym osadem na dnie. Michał przywitał mnie szerokim uśmiechem:

– Kinga, to moja mama, pani Grażyna. A to tata, pan Zbyszek.

Grażyna uścisnęła mi dłoń i od razu zaczęła wypytywać o moją rodzinę:

– Siedmioro dzieci? O matko jedyna! I jak wy się tam mieściliście? – zaśmiała się głośno.

– Jakoś dawaliśmy radę. Każdy miał swoje obowiązki – odpowiedziałam grzecznie.

Zbyszek tylko mruknął coś pod nosem i wrócił do oglądania telewizji. Michał zaprosił mnie do kuchni:

– Chodź, pomożesz mamie nakryć do stołu.

Weszłam i… zamarłam. Na blacie piętrzyły się brudne naczynia – niektóre wyglądały, jakby leżały tam od kilku dni. W zlewie pływały resztki makaronu i kawałki mięsa. Grażyna wyjęła z szafki jeden duży talerz i postawiła go na stole.

– To dla wszystkich? – zapytałam niepewnie.

– Tak będzie szybciej – rzuciła Grażyna. – Po co brudzić więcej? Każdy sobie nabierze.

Wiedziałam już, że coś jest nie tak, ale starałam się nie okazywać zdziwienia. Usiadłam przy stole razem z Michałem i jego rodzicami. Grażyna postawiła na środku wielką miskę ziemniaków, obok garnek z gulaszem i słoik ogórków kiszonych.

– No to smacznego! – powiedziała radośnie i pierwsza zaczęła nakładać sobie jedzenie… na ten jeden talerz.

Patrzyłam, jak bierze łyżkę ziemniaków, polewa je sosem, dorzuca ogórka i zaczyna jeść. Po kilku kęsach podała talerz Zbyszkowi. On zrobił to samo – kilka kęsów i przekazał Michałowi. W końcu talerz trafił do mnie.

Czułam się jak w złym śnie. Przez głowę przelatywały mi myśli: „Czy oni naprawdę wszyscy jedzą z jednego talerza? Przecież nawet u nas w domu każdy miał swój!”

Michał spojrzał na mnie przepraszająco:

– Tak tu zawsze było…

Nie chciałam robić sceny, więc wzięłam kilka kęsów i oddałam talerz dalej. Ale czułam się okropnie – jakbym przekraczała jakąś granicę intymności.

Po kolacji Grażyna zebrała naczynia i… tylko opłukała je pod zimną wodą.

– Po co marnować płyn do naczyń? – rzuciła do mnie z uśmiechem. – Jak się dobrze opłucze, to czyste!

Chciałam pomóc przy sprzątaniu, ale usłyszałam:

– Goście nie sprzątają! Siadaj, odpocznij sobie.

Usiadłam więc w salonie obok Michała i próbowałam zebrać myśli. On widział moje zakłopotanie:

– Wiem, że to dziwne… Ale tu tak zawsze było. Mama mówi, że tak jest oszczędniej.

Wieczorem poszliśmy do pokoju Michała. Chciałam porozmawiać szczerze:

– Michał… Ty naprawdę chcesz tak żyć? Wyobrażasz sobie nasze wspólne życie w takich warunkach?

Westchnął ciężko:

– Nie wiem… Przyzwyczaiłem się. Ale wiem, że u was jest inaczej.

Następnego dnia rano sytuacja się powtórzyła – śniadanie na jednym talerzu, brudne kubki po herbacie tylko przepłukane wodą. W kuchni śmieci piętrzyły się w kącie – Grażyna tłumaczyła:

– Wynosimy raz na tydzień, żeby nie latać codziennie do śmietnika.

Wieczorem zadzwoniłam do mamy:

– Mamo… Ja tu zwariuję! Oni wszystko robią na odwrót niż my!

Mama była wyrozumiała:

– Kinga, każdy dom ma swoje zasady. Ale pamiętaj: masz prawo mieć swoje granice.

Trzeciego dnia doszło do awantury. Grażyna usłyszała, jak rozmawiam z Michałem o tym, że nie wyobrażam sobie takiego życia.

– Co ci się tu nie podoba?! – krzyknęła nagle zza drzwi kuchni. – Myślisz, że jesteś lepsza? Bo co? Bo masz zmywarkę?

Zbyszek dołączył:

– Jak ci się nie podoba, to droga wolna!

Michał próbował łagodzić sytuację:

– Mamo, tato… Kinga po prostu nie jest przyzwyczajona do takich zwyczajów.

Ale Grażyna była już rozjuszona:

– U nas tak było od zawsze! I jakoś żyjemy!

Wybiegłam z kuchni ze łzami w oczach. Michał pobiegł za mną:

– Przepraszam… Nie wiedziałem, że tak to wyjdzie.

Spakowałam rzeczy i wróciłam do domu jeszcze tego samego wieczoru. W pociągu płakałam ze złości i bezsilności. Czy naprawdę różnice rodzinne mogą być aż tak wielkie?

Przez kilka dni nie odbierałam telefonów od Michała. W końcu napisał mi długą wiadomość:

„Kinga, kocham cię i chcę być z tobą. Ale musimy ustalić własne zasady na przyszłość. Nie chcę żyć jak moi rodzice.”

Spotkaliśmy się tydzień później w kawiarni w Siedlcach.

– Chcę mieć dom taki jak twój – powiedział Michał cicho. – Chcę mieć czystość, porządek i… osobne talerze.

Uśmiechnęłam się przez łzy ulgi.

Dziś jesteśmy już po ślubie. Mieszkamy w małym mieszkaniu w Warszawie. Każdy ma swój talerz i swoją łyżkę; śmieci wynosimy codziennie; a kuchnia lśni czystością – bo dla mnie to wyraz szacunku do siebie i innych.

Czasem odwiedzamy rodziców Michała – zawsze zabieram ze sobą własny kubek i talerz „na wszelki wypadek”. Grażyna już się nie obraża; czasem nawet żartuje:

– No patrzcie państwo! A ja myślałam, że tylko u nas można tak żyć!

Zastanawiam się często: czy to ja byłam przewrażliwiona? Czy może każdy ma prawo wyznaczać swoje granice nawet wobec najbliższych? Jak wy byście postąpili na moim miejscu?