Córka zawsze mówiła, że nie chce mieć dzieci. Teraz błaga mnie o pomoc, a ja nie wiem, czy dam radę

– Mamo, ja nie dam rady… Ja naprawdę nie dam rady! – Kasia siedziała na podłodze w swoim salonie, tuląc do piersi maleńką Zosię. Jej głos drżał, a w oczach widziałam rozpacz, jakiej nigdy wcześniej u niej nie widziałam.

Przez całe życie powtarzała mi: „Nie chcę dzieci. Nie każda kobieta musi rodzić, żeby być szczęśliwa”. Przyzwyczaiłam się do tej myśli. Ba, nawet ją zaakceptowałam. Kiedy jej koleżanki zaczynały rodzić jedno po drugim, Kasia z przekonaniem mówiła: „To nie dla mnie. Chcę żyć po swojemu”. I żyła – podróżowała, zmieniała pracę, mieszkała w Warszawie, potem w Krakowie, wracała do domu na święta i zawsze była tą niezależną, trochę zbuntowaną dziewczyną.

Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie z płaczem. „Mamo, jestem w ciąży. Nie wiem, co robić”. Pamiętam tamten wieczór – siedziałam przy kuchennym stole, patrzyłam przez okno na ogród i czułam, jak świat mi się chwieje pod nogami. Z jednej strony czułam radość – będę babcią! Z drugiej – lęk. Wiedziałam, że Kasia nie jest gotowa. Że to nie jest jej marzenie.

Ojciec dziecka? Michał – chłopak, z którym była od roku. Miły chłopak z Poznania, informatyk. Ale czy gotowy na ojcostwo? Szybko okazało się, że nie. Kiedy Kasia powiedziała mu o ciąży, wycofał się. „Nie jestem gotowy na takie zobowiązania” – powiedział i zniknął z jej życia niemal z dnia na dzień.

Kasia została sama. Próbowałam ją wspierać na odległość – dzwoniłam codziennie, jeździłam do niej co weekend. Ale widziałam, jak gaśnie. Jak zamyka się w sobie. Jak coraz częściej mówi: „Nie dam rady”.

Poród był trudny. Zosia urodziła się przedwcześnie, ważyła niewiele ponad dwa kilo. Kasia leżała w szpitalu przez tydzień i nie chciała nikogo widzieć. Kiedy w końcu wróciły do domu, zadzwoniła do mnie o drugiej w nocy.

– Mamo, przyjedź… Proszę…

Spakowałam się w pięć minut i pojechałam pierwszym pociągiem do Krakowa. Zastałam ją zapłakaną, wyczerpaną, z roztrzęsioną Zosią na rękach. Przez pierwsze dni robiłam wszystko – gotowałam, sprzątałam, przewijałam małą. Kasia leżała w łóżku i patrzyła w sufit.

– Mamo, ja jej nie kocham… Ja nic nie czuję…

Serce mi pękało. Próbowałam ją pocieszać: „To minie, zobaczysz… Hormony… Potrzebujesz czasu”. Ale ona tylko kręciła głową.

Po tygodniu musiałam wrócić do domu – miałam pracę, ogród do ogarnięcia, tatę Kasi chorego na serce. Obiecałam jej jednak, że będę przyjeżdżać tak często, jak tylko się da.

Przez kolejne miesiące żyliśmy w zawieszeniu. Kasia coraz bardziej zamykała się w sobie. Nie odbierała telefonów od znajomych, nie wychodziła z domu. Zosia płakała całymi dniami – kolki, alergie, bezsenność. Kasia była cieniem samej siebie.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka Kasi.

– Pani Aniu, proszę przyjechać… Kasia jest w bardzo złym stanie.

Zostawiłam wszystko i pojechałam do Krakowa. Zastałam córkę siedzącą na podłodze w kuchni, z pustym wzrokiem i roztrzęsionymi rękami.

– Mamo… Ja chyba zwariuję…

Zadzwoniłam po lekarza. Diagnoza: depresja poporodowa.

Zaczęły się wizyty u psychiatry, leki, terapia. Przez kilka tygodni mieszkałam u Kasi – zajmowałam się Zosią, gotowałam obiady na zapas, sprzątałam mieszkanie. Czułam się jak automat – działałam z rozpędu, bo wiedziałam, że jeśli ja się rozsypię, to wszystko runie.

Ale nocami płakałam w poduszkę. Bałam się o Kasię. Bałam się o Zosię. Bałam się o siebie.

Mój mąż – ojciec Kasi – był coraz bardziej sfrustrowany moją nieobecnością.

– Anka, ile jeszcze będziesz tam siedzieć? Ja też cię potrzebuję! – krzyczał przez telefon.

– Ona mnie potrzebuje bardziej! – odpowiadałam ze łzami w oczach.

– A ja? A dom? A twoja praca?

Nie miałam odpowiedzi na te pytania.

Pewnej nocy Kasia przyszła do mojego pokoju.

– Mamo… Przepraszam cię za wszystko… Za to, że cię obarczam swoim życiem…

Przytuliłam ją mocno.

– Kochanie… Jesteś moją córką. Zawsze będę przy tobie.

Ale w środku czułam bunt. Czułam żal – do niej, do Michała, do siebie samej za to, że nie potrafię być wszędzie naraz.

Minęły kolejne miesiące. Kasia powoli wracała do siebie – leki zaczęły działać, terapia przynosiła efekty. Zosia rosła jak na drożdżach – coraz częściej się uśmiechała, gaworzyła do mnie i do mamy.

Ale relacja Kasi z córką była trudna. Kasia często mówiła:

– Mamo… Ja chyba nigdy nie będę taką matką jak ty…

– Nie musisz być taka jak ja – odpowiadałam. – Wystarczy, że będziesz sobą.

Ale widziałam jej walkę – każdego dnia zmuszała się do opieki nad Zosią. Każdego dnia walczyła ze swoimi demonami.

W międzyczasie mój mąż coraz bardziej oddalał się ode mnie. Przestał dzwonić wieczorami. Kiedy wracałam na weekendy do domu pod Kielcami, był chłodny i zdystansowany.

– Może powinnaś już wrócić na stałe? – rzucił któregoś dnia podczas obiadu.

– A jeśli Kasia znów się załamie?

– A jeśli my się rozpadniemy?

Nie wiedziałam już, co robić.

Któregoś dnia Kasia powiedziała:

– Mamo… Chyba muszę oddać Zosię do żłobka i wrócić do pracy… Inaczej zwariuję.

Bałam się tej decyzji – bałam się o Zosię i o Kasię. Ale wiedziałam też, że musi spróbować żyć po swojemu.

Pomogłam jej znaleźć żłobek niedaleko mieszkania. Pierwsze dni były koszmarem – Zosia płakała przy rozstaniu, Kasia wracała do domu roztrzęsiona.

Ale po kilku tygodniach zaczęło być lepiej. Kasia wróciła do pracy w wydawnictwie – powoli odzyskiwała dawną energię. Zosia zaaklimatyzowała się w żłobku.

Ja wróciłam do domu pod Kielcami – ale już nic nie było takie samo jak dawniej.

Mój mąż był inny – zamknięty w sobie, milczący podczas kolacji.

– Anka… My już chyba nie umiemy ze sobą rozmawiać…

Patrzyłam na niego i czułam pustkę.

Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była zostać przy mężu? Czy powinnam była zostawić Kasię samą z jej problemami?

Dziś Kasia radzi sobie lepiej – choć wiem, że jej macierzyństwo nigdy nie będzie takie jak moje czy jej koleżanek z pracy. Zosia jest pogodnym dzieckiem – uwielbia rysować i śpiewać piosenki z przedszkola.

Ale ja nadal czuję ciężar tamtych miesięcy na swoich barkach.

Czasem pytam siebie: czy można być dobrą matką dla dorosłego dziecka i jednocześnie nie stracić siebie? Czy można pomóc komuś bez reszty oddając mu swoje życie?

A wy? Jak radzicie sobie z podobnymi dylematami? Czy można być wsparciem dla bliskich i jednocześnie nie zatracić własnych potrzeb?