Cień rozliczenia: Historia Marty i rodziny Nowaków
Już pierwszego dnia po ślubie, kiedy przekroczyłam próg domu Nowaków na warszawskim Żoliborzu, poczułam lodowaty chłód. Nie chodziło o pogodę – był maj, kwitły kasztany, a powietrze pachniało deszczem i świeżo skoszoną trawą. Chodziło o spojrzenie Barbary Nowak, mojej teściowej. Stała w progu kuchni, z rękami skrzyżowanymi na piersi, i patrzyła na mnie tak, jakby właśnie ktoś podmienił jej ulubioną porcelanę na tanią podróbkę z bazaru.
– Marta, zostaw te buty w przedpokoju – powiedziała chłodno. – U nas się nie wnosi brudu do domu.
Michał próbował żartować, ale atmosfera była gęsta jak śmietana. Przez kolejne tygodnie czułam się jak gość, który nie dostał zaproszenia. Każdy mój ruch był komentowany: „A u was w domu to się tak gotuje?”, „Nie sądzisz, że powinnaś częściej dzwonić do mamy?”, „Michał zawsze lubił porządek, mam nadzieję, że to się nie zmieni”.
Z czasem zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Michał nie rozumiał mojego dystansu. – Daj mamie czas – powtarzał. – Ona po prostu jest wymagająca. Ale ja widziałam więcej. Widziałam, jak Barbara kontroluje wszystko: od zakupów po to, ile pieniędzy wydajemy na mieszkanie. Nawet nasz ślub był przez nią zaplanowany co do minuty.
Pewnego dnia, gdy wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle, usłyszałam rozmowę Barbary z moją szwagierką, Justyną:
– Marta nie pasuje do naszej rodziny – mówiła Barbara cicho. – Jest za miękka. Michał potrzebuje kogoś silniejszego.
Zamarłam za drzwiami. Poczułam się jak dziecko podsłuchujące dorosłych. Wróciłam do mieszkania i przez godzinę płakałam w łazience.
Mijały miesiące. Konflikty narastały. Każde święta były polem bitwy o tradycje: czy barszcz z uszkami czy z krokietem, czy choinka sztuczna czy prawdziwa. Michał coraz częściej stawał po stronie matki.
– Przesadzasz – mówił. – Mama chce dobrze.
Ale ja czułam się coraz bardziej samotna. Nawet moja mama zauważyła zmianę:
– Martuś, co się dzieje? – pytała przez telefon.
– Nic, mamo. Po prostu dużo pracy.
Kłamałam.
Najgorsze przyszło w dniu pogrzebu dziadka Michała. Barbara była roztrzęsiona, ale nawet wtedy znalazła czas, by mi dogryźć:
– Gdybyś była bardziej zaangażowana w rodzinę, może dziadek czułby się mniej samotny.
Nie wytrzymałam.
– Pani naprawdę uważa, że wszystko jest moją winą? – zapytałam drżącym głosem.
– Nie wszystko – odpowiedziała z lodowatym uśmiechem. – Ale wiele rzeczy mogłoby wyglądać inaczej.
Po pogrzebie Michał miał do mnie pretensje:
– Po co się kłócisz z mamą? Ona teraz cierpi.
– A ja? Ja nie cierpię?
Przez kolejne tygodnie nasze małżeństwo wisiało na włosku. Michał coraz częściej nocował u matki pod pretekstem pomocy przy remoncie domu. Ja zostawałam sama w naszym dwupokojowym mieszkaniu na Ochocie.
Pewnego wieczoru zadzwoniła Justyna:
– Marta, musisz przyjechać do Barbary. Coś się stało.
Pojechałam bez zastanowienia. Zastałam Barbarę siedzącą na podłodze w kuchni, z pustym wzrokiem wpatrzonym w ścianę. Obok niej leżały porozrzucane rachunki i listy z banku.
– Wszystko się wali – wyszeptała. – Michał nie odbiera telefonu. Justyna jest zajęta dziećmi. A ja… ja już nie mam siły.
Usiadłam obok niej. Przez chwilę milczałyśmy.
– Może mogę jakoś pomóc? – zapytałam cicho.
– Ty? – spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Po tym wszystkim?
– Tak…
Barbara zaczęła płakać. Po raz pierwszy zobaczyłam ją bez maski twardej kobiety.
– Boję się – przyznała. – Boję się zostać sama.
Pomogłam jej uporządkować papiery, zadzwoniłam do Michała i Justyny. Przez kilka dni byłam przy niej codziennie: gotowałam rosół, sprzątałam mieszkanie, załatwiałam sprawy w urzędzie.
Któregoś dnia Barbara wręczyła mi kopertę.
– To za twoją pomoc – powiedziała sztywno.
Odsunęłam kopertę.
– Nie chcę pieniędzy.
– Ale ja zawsze płacę za przysługi! Tak mnie wychowano!
– Może czas coś zmienić?
Barbara spojrzała na mnie długo i ciężko westchnęła.
– Może masz rację…
Po tej rozmowie coś się zmieniło. Nie stałyśmy się przyjaciółkami, ale zaczęłyśmy rozmawiać jak ludzie. Michał wrócił do domu i powoli odbudowywaliśmy nasze małżeństwo. Ale cień tamtych rozliczeń pozostał między nami na zawsze.
Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć komuś lata upokorzeń? Czy rodzina to tylko więzy krwi i tradycja, czy coś więcej? A może każdy z nas nosi w sobie cień rozliczenia, którego nigdy nie uda się całkiem rozproszyć?