Uciekłam z domu po maturze – czy można wybaczyć matce, która nigdy nie potrafiła kochać?
– Znowu uciekasz? – głos matki przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stała przy zlewie, z rękami mokrymi od naczyń, a jej spojrzenie było zimne jak lód. – Nie potrafisz nawet spojrzeć mi w oczy, Martyna.
Miałam już torbę w ręku. W środku kilka ubrań, stary telefon i książka, którą kiedyś dostałam od taty. Odetchnęłam głęboko, próbując nie płakać. – Muszę wyjść, mamo. Duszę się tutaj.
– Dusisz się? To ja się duszę! Od lat! – krzyknęła, rzucając gąbką do zlewu. – Twój brat leży w pokoju i nie może nawet samodzielnie wstać, a ty myślisz tylko o sobie!
Zamknęłam oczy. Słyszałam już te słowa setki razy. Od kiedy Bartek zachorował na stwardnienie rozsiane, wszystko w naszym domu kręciło się wokół niego. Każda rozmowa kończyła się pretensją, każde moje marzenie było egoizmem. Nawet teraz, gdy miałam osiemnaście lat i właśnie skończyłam liceum, nie mogłam liczyć na choćby jedno dobre słowo.
Wyszłam, zanim matka zdążyła powiedzieć coś jeszcze. Na klatce schodowej usłyszałam jeszcze jej głos:
– I tak wrócisz! Bo nikt cię nie będzie chciał!
Zamknęłam za sobą drzwi i poczułam ulgę. Ale też strach. Nie miałam dokąd pójść. Ola, moja przyjaciółka z klasy, zgodziła się mnie przenocować kilka dni. Jej rodzice byli inni – cisi, spokojni, czasem nawet pytali mnie o szkołę albo o to, co lubię robić. To było dla mnie nowe.
Pierwszej nocy u Oli nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w sufit i myślałam o Bartku. O tym, jak kiedyś razem budowaliśmy zamek z klocków Lego, zanim choroba zabrała mu siły w nogach. O tym, jak matka płakała w łazience, myśląc, że nie słyszę. I o tym, jak bardzo chciałam być dla niej wsparciem, ale nigdy nie umiałam być wystarczająco dobra.
Rano zadzwonił telefon. Matka.
Nie odebrałam.
Przez kolejne dni wysyłała mi wiadomości: „Jesteś niewdzięczna”, „Zostawiłaś brata”, „Nie masz serca”. Każda z nich bolała bardziej niż poprzednia. Ola próbowała mnie pocieszać:
– Twoja mama jest po prostu zmęczona. To nie twoja wina.
Ale ja czułam się winna wszystkiemu: chorobie Bartka, zmęczeniu matki, nawet temu, że chciałam być szczęśliwa.
Po tygodniu znalazłam pracę w kawiarni na Mokotowie. Wynajęłam pokój u starszej pani, która pachniała lawendą i zawsze zostawiała mi herbatę na stole. Próbowałam zacząć nowe życie: praca, studia zaoczne z psychologii, wieczorne spacery po parku. Ale każdego dnia nosiłam w sobie ciężar niewypowiedzianych słów.
Czasem śniło mi się, że wracam do domu i Bartek siedzi na łóżku, zdrowy i uśmiechnięty. Mówi: „Martyna, wróć”. Budziłam się wtedy z płaczem.
Minęły trzy miesiące. Matka przestała pisać. Zaczęłam tęsknić za domem – za zapachem pierogów w niedzielę, za głupimi żartami Bartka. Ale bałam się wrócić. Bałam się jej gniewu.
Pewnego dnia dostałam wiadomość od sąsiadki: „Bartek trafił do szpitala”.
Wszystko we mnie zamarło. Wzięłam wolne w pracy i pojechałam do szpitala na Banacha. Bartek leżał blady i wychudzony, ale uśmiechnął się na mój widok.
– Cześć siostra – wyszeptał.
Usiadłam przy jego łóżku i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym: o szkole, o tym jak bardzo brakuje mu gier komputerowych, o tym jak bardzo tęsknił za mną.
Matka przyszła później. Stanęła w drzwiach i patrzyła na mnie długo.
– Przyszłaś – powiedziała cicho.
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Chciałam ją przytulić i jednocześnie uciec.
– Przepraszam – wyszeptałam tylko.
Ona odwróciła wzrok.
Wyszłyśmy razem na korytarz. Przez chwilę milczałyśmy.
– Myślisz, że to było łatwe? – zapytała nagle matka. – Patrzeć jak jedno dziecko gaśnie, a drugie chce odejść?
– Myślisz, że dla mnie było łatwo? – odpowiedziałam drżącym głosem. – Całe życie czułam się winna… wszystkiemu.
Patrzyłyśmy na siebie długo. W jej oczach zobaczyłam łzy – pierwszy raz od lat.
– Może obie potrzebujemy pomocy – powiedziała cicho.
To był początek rozmowy, której nigdy wcześniej nie miałyśmy odwagi odbyć.
Dziś mieszkam już osobno, ale częściej odwiedzam dom rodzinny. Z Bartkiem rozmawiam przez telefon prawie codziennie. Z mamą uczymy się mówić do siebie bez krzyku i wyrzutów – czasem wychodzi nam lepiej, czasem gorzej.
Czasami zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć komuś lata bólu? Czy można odbudować coś, co przez tyle lat było tylko ruiną? A może najważniejsze jest to, żeby spróbować…