Kiedy los rozdziera serce: Historia mojej rodziny, której marzenia roztrzaskał jeden dzień
— Mamo, nie wyjdę z tego pokoju! — krzyknęłam przez łzy, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż obrazek z Matką Boską spadł ze ściany. Słyszałam jej kroki na korytarzu, cichy szloch i szept: — Zosia, proszę cię…
Ale nie mogłam. Nie mogłam spojrzeć jej w oczy po tym, co się stało. Siedziałam na podłodze, przyciskając do piersi zdjęcie — nasze zdjęcie z Bartkiem z zeszłorocznych wakacji nad Bałtykiem. Uśmiechnięci, opaleni, trzymamy się za ręce. Wtedy jeszcze wierzyłam, że świat należy do nas.
Bartek był moim pierwszym wszystkim. Pierwszą miłością, pierwszym pocałunkiem, pierwszym poważnym planem na przyszłość. Poznaliśmy się w liceum w Toruniu — on był tym cichym chłopakiem z ostatniej ławki, ja wiecznie roztrzepaną dziewczyną z kółka teatralnego. Przez cztery lata byliśmy nierozłączni. Razem zdawaliśmy maturę, razem planowaliśmy studia w Warszawie. Rodzice Bartka nie byli zachwyceni — jego matka powtarzała, że jestem „za bardzo z miasta”, a mój tata uważał Bartka za „nieudacznika bez ambicji”. Ale my wiedzieliśmy swoje.
Wszystko zmieniło się tamtego wieczoru w listopadzie. Mieliśmy świętować przyjęcie Bartka na politechnikę. On wracał rowerem od kolegi — ja czekałam na niego z gorącą herbatą i ciastem marchewkowym. Telefon zadzwonił o 19:43. Najpierw nie rozpoznałam głosu kobiety po drugiej stronie. — Czy to pani Zofia Nowak? Proszę natychmiast przyjechać do szpitala wojewódzkiego…
Pamiętam światła karetek odbijające się w kałużach na parkingu przed szpitalem. Pamiętam zapach płynu do dezynfekcji i twarz pielęgniarki, która nie potrafiła spojrzeć mi w oczy. Bartek leżał nieruchomo na łóżku, podłączony do miliona rurek i kabli. Lekarz mówił coś o urazie kręgosłupa, paraliżu, „nieodwracalnych zmianach”.
Wtedy zaczęło się piekło.
Przez pierwsze tygodnie żyłam jak w transie. Mama próbowała mnie zmusić do jedzenia, tata wykrzykiwał swoje żale: — Mówiłem ci! Po co ci taki chłopak? Teraz będziesz się nim opiekować do końca życia?
Ale ja nie chciałam słuchać nikogo. Spędzałam całe dnie przy łóżku Bartka. On patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczami — czasem pełnymi bólu, czasem gniewu. — Zosiu, nie chcę być twoim ciężarem — powtarzał. — Masz całe życie przed sobą.
Nie wiedziałam, jak mu odpowiedzieć. Kochałam go przecież. Ale coraz częściej łapałam się na tym, że marzę o ucieczce. O powrocie do tamtego dnia sprzed wypadku.
Rodzice Bartka zaczęli mnie unikać. Jego matka przestała odbierać moje telefony. Mój tata coraz częściej wracał do domu pijany i wyżywał się na mamie. W domu było coraz więcej krzyków i płaczu.
Pewnego dnia Bartek poprosił mnie o rozmowę.
— Zosiu… — zaczął cicho. — Chcę, żebyś żyła swoim życiem. Ja już nie mogę ci nic dać.
— Przestań! — przerwałam mu ze złością. — Nie mów tak! Przecież jesteśmy razem!
— Ale ja już nie jestem tym samym Bartkiem…
Wybiegłam ze szpitala i biegłam przez pół miasta, aż zabrakło mi tchu. Usiadłam na ławce pod blokiem i płakałam jak dziecko.
Przez kolejne tygodnie próbowałam żyć normalnie. Chodziłam na zajęcia na uniwersytecie, spotykałam się z koleżankami, ale wszystko wydawało się puste. Bartek coraz bardziej zamykał się w sobie. Jego ojciec zaczął mówić o domu opieki.
W końcu przyszedł dzień, kiedy musiałam podjąć decyzję.
Siedzieliśmy razem w jego pokoju w domu rodziców.
— Zosiu… — powiedział cicho. — Jeśli mnie kochasz… pozwól mi odejść.
— Nie umiem…
— Musisz nauczyć się żyć beze mnie.
To były najtrudniejsze słowa, jakie usłyszałam w życiu.
Odeszłam tego wieczoru. Przez kilka miesięcy nie potrafiłam spojrzeć sobie w oczy w lustrze. Czułam się jak zdrajczyni.
Rodzina Bartka zerwała ze mną kontakt. Moi rodzice przestali rozmawiać ze sobą — mama obwiniała tatę za wszystko, tata zamknął się w sobie jeszcze bardziej.
Minęły dwa lata od tamtego dnia. Studiuję psychologię i próbuję pomagać innym ludziom radzić sobie z traumą. Czasem widzę Bartka na mieście — siedzi na wózku inwalidzkim z nową opiekunką u boku. Nasze spojrzenia spotykają się na chwilę i wiem, że oboje pamiętamy wszystko.
Często pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy miłość naprawdę wystarcza, by przetrwać najgorsze? A może czasem trzeba pozwolić odejść temu, kogo kochamy najbardziej?
Może wy mi powiecie: czy można jeszcze odnaleźć sens po utracie wszystkiego? Czy wybralibyście inaczej?