Porzucony w Dniu Narodzin: Moja Walka o Miłość i Akceptację
– Proszę pani, czy to pani córka? – pielęgniarka spojrzała na kobietę, która stała w drzwiach sali noworodków, z twarzą wykrzywioną bólem i niechęcią.
Nie odpowiedziała. Odwróciła się na pięcie i wyszła, zostawiając mnie – małą Ewę – w szpitalnym łóżeczku. Tak zaczęło się moje życie: od ciszy, która bolała bardziej niż jakikolwiek krzyk.
Przez pierwsze lata nie wiedziałam, że jestem inna. Wychowywałam się w domu dziecka w Radomiu. Pani Jola, wychowawczyni, zawsze mówiła: „Ewuniu, jesteś wyjątkowa”. Ale dzieci widziały tylko moją bliznę na twarzy i dziwnie wykrzywione palce. Szeptały za moimi plecami: „Potworek”.
Najgorsze były wieczory. Leżałam na łóżku i słyszałam, jak inne dzieci rozmawiają o swoich mamach. Ja nie miałam nikogo. Czasem śniło mi się, że mama wraca po mnie, tuli mnie i mówi: „Przepraszam, córeczko”. Budziłam się wtedy z mokrą poduszką.
Kiedy miałam siedem lat, pojawiła się szansa na rodzinę zastępczą. Państwo Kowalscy – ona nauczycielka, on kierowca autobusu. Przyszli do domu dziecka, patrzyli na dzieci jak na wystawę w sklepie. Pani Kowalska uśmiechnęła się do mnie:
– Jak masz na imię?
– Ewa.
– Ładne imię. Lubisz rysować?
Pokiwałam głową. Zabrali mnie do swojego mieszkania na blokowisku. Pachniało tam zupą pomidorową i świeżo wypraną pościelą. Przez chwilę myślałam, że to będzie mój dom.
Ale szybko okazało się, że jestem tylko „tym chorym dzieckiem”. Ich biologiczny syn, Tomek, nie chciał ze mną rozmawiać. W szkole dzieci śmiały się ze mnie jeszcze bardziej niż w domu dziecka. Raz Tomek powiedział przy obiedzie:
– Po co ją wzięliście? Przecież ona nigdy nie będzie normalna.
Pani Kowalska uciszyła go spojrzeniem, ale nie powiedziała nic więcej. Czułam się jak mebel – potrzebny tylko wtedy, gdy przychodziła opiekunka społeczna.
W wieku trzynastu lat wróciłam do domu dziecka. Nikt nie chciał mnie adoptować. Moja choroba była coraz bardziej widoczna – miałam problemy z chodzeniem, a lekarze mówili tylko o kolejnych operacjach.
Zaczęłam pisać pamiętnik. Pisałam o tym, jak bardzo boli samotność. O tym, jak bardzo chcę być kochana. O tym, że czasem wyobrażam sobie inną Ewę – zdrową, piękną, z rodziną i przyjaciółmi.
W liceum poznałam Magdę. Była nowa w klasie i nie znała mojej historii. Usiadła obok mnie na lekcji matematyki i zapytała:
– Masz może długopis na zbyciu?
Dałam jej swój ulubiony – różowy z brokatem. Uśmiechnęła się szeroko:
– Dzięki! Fajny masz styl.
Po raz pierwszy ktoś zobaczył we mnie coś więcej niż chorobę. Zaczęłyśmy spędzać razem przerwy, chodziłyśmy na spacery po parku. Magda pytała o moje marzenia.
– Chciałabym kiedyś znaleźć rodzinę – powiedziałam cicho.
– Ale przecież masz mnie! – odpowiedziała bez wahania.
To była pierwsza iskierka nadziei od lat.
Niestety, świat nie przestawał być okrutny. W ostatniej klasie liceum zachorowałam poważnie – infekcja zaatakowała moje serce. Leżałam w szpitalu przez dwa miesiące. Magda odwiedzała mnie codziennie, ale nikt inny nie przyszedł.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę pielęgniarki z lekarzem:
– Ta dziewczyna nie ma nikogo? Nawet rodziny?
– Nie… Podobno matka ją zostawiła zaraz po porodzie.
Zacisnęłam powieki. Chciałam krzyczeć: „Jestem tutaj! Jestem kimś!”
Po maturze wynajęłam mały pokój w starej kamienicy na Pradze. Pracowałam jako kasjerka w Biedronce. Każdego dnia patrzyłam na rodziny robiące zakupy razem i czułam ukłucie zazdrości.
Czasem wracałam do domu i płakałam z bezsilności. Ale potem przypominałam sobie słowa Magdy: „Masz mnie!”
Pewnego wieczoru dostałam list polecony. Nadawca: Anna Nowak – moja biologiczna matka.
„Ewo,
Wiem, że nie mam prawa prosić o wybaczenie. Byłam młoda i przestraszona twoją chorobą. Codziennie żałuję tej decyzji. Chciałabym cię poznać, jeśli tylko zechcesz.”
Trzymałam ten list przez kilka dni, nie wiedząc co zrobić. W końcu napisałam odpowiedź:
„Nie wiem, czy potrafię wybaczyć. Ale chcę cię poznać.”
Spotkałyśmy się w kawiarni przy dworcu Warszawa Wschodnia. Była spięta, drżąca, starsza niż sobie wyobrażałam.
– Ewo… – zaczęła cicho.
– Dlaczego? – przerwałam jej.
– Bałam się… Lekarze mówili, że będziesz cierpieć całe życie… Nie miałam wsparcia…
– A ja nie miałam matki.
Rozmawiałyśmy długo. Było dużo łez i niewypowiedzianych żali. Ale poczułam ulgę – pierwszy raz mogłam zadać pytania, które dręczyły mnie przez całe życie.
Dziś mam 27 lat. Pracuję jako asystentka w fundacji pomagającej dzieciom z chorobami genetycznymi. Nadal mam kontakt z Magdą i powoli buduję relację z matką.
Często wracam myślami do tamtego pierwszego dnia w szpitalu i pytam siebie: czy można nauczyć się kochać siebie po tylu latach odrzucenia? Czy wybaczenie naprawdę daje wolność?
A Wy? Czy potrafilibyście wybaczyć komuś taką zdradę?