Nie miałam prawa żyć – historia dziewczynki, której nie chcieli nawet bliscy

Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – bo ja nie miałam siły krzyczeć, kiedy przyszłam na świat. To babcia, Stanisława, wrzasnęła na całą porodówkę: „Po co nam takie dziecko?!”

Moja mama, Elżbieta, leżała wycieńczona po cesarskim cięciu, a lekarz nawet nie próbował pocieszać: „Pani córka waży ledwie kilogram. Nie ma szans. Lepiej się nie przywiązywać.”

Babcia powtarzała potem wszystkim sąsiadkom: „To kara za grzechy Elżbiety. Mówiłam jej, żeby nie wychodziła za tego nieudacznika.” Ojciec, Wiktor, milczał. Zawsze milczał, gdy babcia podnosiła głos. Ja leżałam w inkubatorze na oddziale patologii noworodka w szpitalu w Olsztynie i walczyłam o każdy oddech.

Mama przychodziła codziennie. Siadała przy szybie i szeptała: „Marysiu, proszę, zostań ze mną.” Pielęgniarki patrzyły na nią z litością. Jedna z nich, pani Danuta, powiedziała jej kiedyś: „Niech pani nie słucha teściowej. Dzieci takie jak pani córka czasem przeżywają. Trzeba tylko wierzyć.”

Ale w domu nie było wiary. Były tylko pretensje i zimne ściany. Kiedy po miesiącu wypisali mnie do domu – chudą, siną, z ledwo bijącym sercem – babcia Stanisława kazała matce spać ze mną w kuchni. „Nie chcę słyszeć tego kaszlu! Jak zdechnie, to przynajmniej nie w moim pokoju!”

Mama płakała nocami. Ojciec przynosił jej herbatę i cicho mówił: „Może mama ma rację… Może nie powinniśmy się przywiązywać.”

Ale ona się przywiązała. Przykładała mnie do piersi, choć nie miałam siły ssać. Karmiła mnie strzykawką, podgrzewała pieluszki na kaloryferze i śpiewała kołysanki, których nauczyła ją jej własna matka – ta, która zmarła zanim się urodziłam.

Pewnej nocy dostałam drgawek. Mama biegła z płaczem do pokoju babci:
– Mamo! Ona się dusi!
Babcia nawet nie wstała z łóżka:
– Daj jej spokój. I tak długo nie pociągnie.

Ale mama mnie uratowała. Zawinęła w koc i pobiegła przez śnieg do sąsiadki – pani Jadwigi, emerytowanej pielęgniarki.
– Pani Jadziu! Pomocy!
Pani Jadwiga nie pytała o pozwolenie. Zrobiła mi masaż serca i kazała natychmiast jechać do szpitala.

W szpitalu lekarze patrzyli na mamę jak na wariatkę:
– Po co pani to robi? Takie dzieci…
Ale ona nie słuchała.

Przeżyłam tę noc. I kolejną. I jeszcze jedną.

W domu babcia była coraz bardziej wściekła:
– Przez to dziecko wszyscy cierpimy! Elżbieta, ty się wykończysz! Wiktor, zrób coś!
Ojciec próbował rozmawiać z mamą:
– Może oddamy ją do domu dziecka? Tam mają sprzęt…
Mama spojrzała na niego tak, że pierwszy raz w życiu spuścił wzrok.
– Jeśli ją oddasz, możesz zapomnieć o mnie.

Od tej pory byliśmy same. Babcia przestała się do nas odzywać. Ojciec coraz częściej znikał na nocne zmiany w zakładzie mięsnym.

Mama walczyła o mnie każdego dnia. Zmienialiśmy mieszkania – najpierw wynajęta kawalerka na Zatorzu, potem pokój u ciotki Heli w Barczewie. Wszędzie byliśmy tylko gośćmi.

Chorowałam bez przerwy – zapalenie płuc, zapalenie ucha, gorączki po czterdzieści stopni. Mama nosiła mnie na rękach po nocach, gotowała syropy z cebuli i miodu, przykładała zimne kompresy.

Pamiętam jedną Wigilię – miałam wtedy cztery lata i pierwszy raz mogłam sama usiąść przy stole. Ciotka Hela nalała mi barszczu i powiedziała:
– Marysia jest jak cud boży! Ale twoja matka powinna była posłuchać lekarzy…
Mama wtedy wstała od stołu i wyszła na klatkę schodową. Poszłam za nią.
– Mamusiu, dlaczego płaczesz?
– Bo czasem nawet najbliżsi nie wierzą w ciebie – odpowiedziała.

Kiedy poszłam do szkoły, byłam najmniejsza w klasie. Dzieci śmiały się ze mnie:
– Karzełek! Trupia twarz!
Nauczycielka matematyki mówiła mamie na wywiadówkach:
– Pani Marysiu, może lepiej byłoby ją uczyć w domu? Ona ciągle choruje…
Ale mama zawsze odpowiadała:
– Moja córka będzie żyć jak każde inne dziecko!

W podstawówce zaprzyjaźniłam się z Anią – dziewczynką z sąsiedztwa, która też była inna: miała rude włosy i jąkała się przy obcych. Razem wymyślałyśmy własny świat – rysowałyśmy mapy wysp szczęśliwych dzieci i budowałyśmy domki z kartonów po mleku.

W domu ciągle trwały wojny. Babcia Stanisława przychodziła raz w miesiącu sprawdzić, czy jeszcze żyję:
– No i co? Nadal taka słaba? Po co ci to było?
Mama odpowiadała spokojnie:
– Bo ją kocham.
Babcia prychała:
– Miłość miłością, ale rozum trzeba mieć!

Gdy miałam dwanaście lat, ojciec odszedł do innej kobiety. Zostawił nam tylko list: „Nie mogę już dłużej tak żyć.”
Mama przez tydzień nie wychodziła z łóżka. Ja robiłam jej herbatę i śpiewałam kołysanki – te same, które ona śpiewała mi przez lata.

Potem zaczęły się nasze najgorsze lata – bieda tak wielka, że czasem jadłyśmy tylko chleb z margaryną i popijałyśmy wodą z cukrem. Mama sprzątała klatki schodowe i szyła ubrania dla sąsiadek za grosze.

Pewnego dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam ją siedzącą przy stole z głową w dłoniach.
– Mamusiu?
– Marysiu… straciłam pracę.
Usiadłam obok niej i powiedziałam:
– Przetrwamy. Przecież zawsze przetrwałyśmy.

I przetrwałyśmy. Dzięki pomocy pani Jadwigi i Ani – która dzieliła się ze mną kanapkami i zapraszała na obiady do swojej rodziny.

Kiedy skończyłam liceum jako jedna z najlepszych uczennic w klasie (mimo wszystkich chorób!), mama płakała ze szczęścia:
– Widzisz? Lekarze się mylili! Babcia się myliła! Ty jesteś silniejsza niż wszyscy razem!

Dostałam się na studia pedagogiczne w Toruniu. Mama sprzedała swoją obrączkę po babci (tej dobrej) i kupiła mi bilet miesięczny PKP.

Na studiach poznałam chłopaka – Pawła. Był czuły i dobry… ale jego rodzina patrzyła na mnie jak na trędowatą.
Jego matka powiedziała mu prosto w oczy:
– Synu, ona jest chora! Po co ci takie życie?
Paweł odpowiedział:
– Bo ją kocham.
Ale po pół roku odszedł bez słowa wyjaśnienia.

Wróciłam do mamy rozbita na kawałki.
– Mamusiu… może babcia miała rację? Może ja naprawdę nie powinnam była żyć?
Mama przytuliła mnie mocno:
– Nie słuchaj nikogo poza swoim sercem.

Dziś mam trzydzieści lat. Pracuję jako nauczycielka w przedszkolu dla dzieci z problemami zdrowotnymi. Każdego dnia patrzę na maluchy walczące o swoje miejsce na świecie i wiem jedno: nikt nie ma prawa decydować o czyimś życiu poza nim samym.

Moja mama jest już stara i schorowana. Babcia Stanisława dawno nie żyje – nigdy mnie nie przeprosiła.
Czasem patrzę w lustro i widzę tam dziewczynkę, która miała nie przetrwać.
A jednak jestem tu – silna dzięki miłości jednej osoby.

Czy gdyby moja mama posłuchała innych, byłabym dziś szczęśliwa? Czy naprawdę to miłość daje nam prawo do życia – czy może tylko upór przeciwko światu?
Co wy o tym myślicie?