Niechciana, a jednak wybrana – historia dziewczynki, która miała nie przetrwać

Wszystko zaczęło się od krzyku – nie mojego, lecz mojej babci, która stała nad szpitalnym łóżkiem mojej matki i wrzeszczała: „Nie chcę jej widzieć! Niech ją zostawią!”. Miałam wtedy zaledwie kilka godzin. Lekarze mówili, że jestem za słaba, za mała, za wcześnie urodzona. „Pani córka nie przeżyje tygodnia” – usłyszała moja mama, a babcia tylko wzruszyła ramionami i wyszła z sali, trzaskając drzwiami.

Nazywam się Lena Kaczmarek. Urodziłam się w małym szpitalu pod Poznaniem, w rodzinie, która nie potrafiła mnie pokochać. Ojca nigdy nie poznałam – zniknął jeszcze zanim mama dowiedziała się o ciąży. Mama, Iwona, miała wtedy dwadzieścia lat i była przerażona. Babcia Stefania była kobietą twardą, zimną i zasadniczą. „Dziecko bez ojca? Wstyd!” – powtarzała wszystkim sąsiadkom na klatce schodowej.

Pierwsze tygodnie mojego życia to walka o każdy oddech. Mama płakała nocami przy moim inkubatorze, a babcia przychodziła tylko po to, by przynieść jej ubrania i powtarzać: „Po co ci to było? Mogłaś oddać do okna życia”. Lekarze nie dawali mi szans. „Niech się pani nie przywiązuje” – mówiła pielęgniarka, głaszcząc mamę po ramieniu.

Ale mama się uparła. Zabrała mnie do domu wbrew wszystkim. Babcia nie chciała nas wpuścić do mieszkania. Stałyśmy na klatce schodowej z jedną walizką i moim łóżeczkiem. Sąsiadka z naprzeciwka, pani Zofia, otworzyła drzwi i zaprosiła nas do siebie. „Nie zostawię was na korytarzu jak psy” – powiedziała stanowczo.

Tak zaczęło się moje życie w obcym domu. Pani Zofia była wdową po kolejarzu, miała dwie dorosłe córki mieszkające za granicą i wielkiego rudego kota o imieniu Rysiek. Jej mieszkanie pachniało ciastem drożdżowym i lawendą. To ona nauczyła moją mamę parzyć ziołowe napary na kolki i pokazała, jak masować moje wiotkie nóżki.

Babcia Stefania nie odzywała się do nas przez miesiące. Gdy przypadkiem spotkałyśmy ją na rynku, odwracała wzrok i udawała, że nas nie zna. Mama próbowała do niej dzwonić, pisać listy – bez skutku. „Nie mam córki!” – krzyczała przez domofon.

Pani Zofia stała się dla mnie drugą babcią. To ona śpiewała mi kołysanki, gdy mama musiała dorabiać nocami w piekarni. To ona zabierała mnie na spacery po Cytadeli i pokazywała stare fotografie swoich córek. „Widzisz, Lenko? Każde dziecko zasługuje na miłość” – mówiła cicho.

Kiedy miałam trzy lata, zachorowałam na zapalenie płuc. Leżałam w szpitalu pod tlenem, a mama siedziała przy moim łóżku dzień i noc. Babcia Stefania przyszła raz – tylko po to, by powiedzieć lekarzowi: „Mówiłam, że ona długo nie pociągnie”. Pamiętam jej zimne spojrzenie i szept mamy: „Nie słuchaj jej, kochanie”.

Z czasem zaczęłam rozumieć, że jestem inna niż inne dzieci w przedszkolu. Nie miałam dziadków na przedstawieniach ani taty na Dniu Ojca. Mama była zawsze zmęczona i smutna. Często płakała po nocach, myśląc że śpię. Słyszałam jej rozmowy z panią Zofią:

– Iwona, musisz być silna dla Leny.
– Ja już nie mam siły… Ona ciągle choruje, a ja nie wiem, czy dam radę.
– Dasz radę. Masz mnie.

Pani Zofia była naszą opoką. Gdy miałam sześć lat i poszłam do szkoły, to ona szyła mi fartuszek i kupiła pierwsze kredki. Mama pracowała coraz więcej – sprzątała biura rano i piekarnie wieczorem. Czasem wracała tak zmęczona, że zasypiała przy stole.

W szkole dzieci śmiały się ze mnie: „Ty jesteś ta bez taty!”, „Twoja babcia cię nie chce!”. Nauczycielka próbowała interweniować, ale dzieci potrafią być okrutne. Wracałam do domu z płaczem i chowałam się pod stołem w kuchni pani Zofii.

Najgorszy był dzień komunii świętej. Wszystkie dziewczynki miały piękne sukienki i rodziny przy stole. U nas był tylko skromny obiad: mama, pani Zofia i Rysiek pod stołem. Babcia Stefania nawet nie zadzwoniła.

Gdy miałam dziesięć lat, mama zachorowała na raka piersi. Przez pół roku walczyłyśmy razem – ja robiłam kanapki do szkoły sama, pani Zofia gotowała obiady i pilnowała lekcji. Mama chudła w oczach, ale nigdy się nie poddała.

Pewnego dnia przyszło pismo z sądu – babcia Stefania chciała odebrać mamie prawa rodzicielskie ze względu na jej chorobę i „brak warunków do wychowania dziecka”. Pamiętam rozprawę: babcia ubrana w czarny kostium mówiła sędzi:

– Moja córka jest nieodpowiedzialna! Dziecko mieszka u obcej kobiety!
– A gdzie była pani przez ostatnie dziesięć lat? – zapytał sędzia.
– To nie ma znaczenia! Chcę ratować honor rodziny!

Sąd oddalił jej wniosek. Mama płakała ze szczęścia na korytarzu sądu, a pani Zofia przytuliła nas obie.

Mama wygrała z chorobą – przynajmniej na jakiś czas. Gdy miałam piętnaście lat, znów zachorowała i tym razem już się nie udało. Odeszła cicho w nocy, trzymając mnie za rękę.

Zostałam sama z panią Zofią i Ryśkiem. Babcia Stefania pojawiła się na pogrzebie tylko po to, by rzucić mi w twarz:

– Teraz już nikt cię nie chce!

Ale to nie była prawda. Pani Zofia adoptowała mnie oficjalnie jako swoją wnuczkę. Przez kolejne lata była dla mnie wszystkim: rodziną, nauczycielką życia i przyjaciółką.

Kiedy dostałam się na studia pedagogiczne w Poznaniu, babcia Stefania przysłała mi list:

„Nie licz na spadek ani pomoc z mojej strony. Jesteś hańbą tej rodziny”.

Spaliłam ten list bez czytania do końca.

Dziś mam trzydzieści lat i własną rodzinę – męża Pawła i synka Jasia. Pani Zofia odeszła dwa lata temu w wieku dziewięćdziesięciu lat. Do końca powtarzała mi: „Lenko, nigdy nie pozwól nikomu wmówić sobie, że jesteś mniej warta”.

Czasem patrzę na stare zdjęcia mamy i pani Zofii i zastanawiam się: czy gdyby nie upór mojej mamy i dobroć obcej kobiety, byłabym dziś tu gdzie jestem? Czy to miłość naprawdę ratuje życie? A może czasem wystarczy jeden człowiek z otwartym sercem?

Co wy o tym myślicie? Czy rodzina to tylko więzy krwi? Czy może ci, którzy nas wybierają każdego dnia?