Czterdziestka, która roztrzaskała moje życie. Samotność, góry i prawda, której nie chciałam znać
Wszystko zaczęło się od krzyku mojej matki przez telefon: – Znowu siedzisz sama? Anka, ile można! – Jej głos był pełen rozczarowania i pretensji. – Może byś w końcu kogoś poznała, zamiast tylko pracować i pracować! Wtedy nie wytrzymałam. Rzuciłam słuchawką o kanapę i rozpłakałam się jak dziecko. Miałam czterdzieści lat, własne mieszkanie na warszawskim Ursynowie, dobrą posadę w agencji reklamowej i… pustkę, której nie dało się już zagłuszyć kolejnym projektem czy serialem na Netfliksie.
W dniu moich urodzin przyszła do mnie tylko sąsiadka, pani Zosia z trzeciego piętra, z kawałkiem sernika. – Wszystkiego najlepszego, Aniu – powiedziała cicho. – Dobrze, że jesteś. Ale ja czułam się bardziej niewidzialna niż kiedykolwiek. Nawet mój brat, Michał, nie zadzwonił. Od lat miał własną rodzinę i własne problemy. Zresztą… od kiedy pokłóciliśmy się o spadek po ojcu, nasze relacje były chłodne jak zimny barszcz.
Wieczorem nalałam sobie wina i patrzyłam na światła miasta za oknem. Wtedy podjęłam decyzję: muszę uciec. Muszę wyjechać gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna. Wzięłam urlop na żądanie i zarezerwowałam pokój w schronisku w Beskidzie Sądeckim. Chciałam ciszy, śniegu i powietrza, które nie pachnie spalinami.
Już pierwszego dnia po przyjeździe poczułam się jak intruz. W jadalni siedziały same pary – młode, starsze, z dziećmi lub bez. Wszyscy śmiali się, przytulali, planowali wspólne wyprawy na szlak. Ja zamówiłam herbatę z cytryną i usiadłam w kącie z książką. Po chwili usłyszałam cichy głos:
– Przepraszam, czy to miejsce wolne?
Podniosłam wzrok. Przede mną stał mężczyzna w moim wieku, z lekko siwiejącymi włosami i oczami pełnymi zmęczenia.
– Jasne – odpowiedziałam.
Usiadł naprzeciwko mnie i przez chwilę milczeliśmy. W końcu odezwał się pierwszy:
– Jestem Paweł.
– Anna.
– Też uciekasz przed czymś? – zapytał z półuśmiechem.
Zaskoczył mnie szczerością. – Przed życiem – odpowiedziałam.
Zaczęliśmy rozmawiać. O pracy (on był informatykiem z Krakowa), o rodzinie (jego żona zostawiła go dla młodszego), o samotności (oboje czuliśmy się jak statki dryfujące bez celu). Paweł miał dorosłego syna, z którym nie rozmawiał od miesięcy. – Mój Kuba uważa, że jestem nieudacznikiem – westchnął. – Bo nie potrafiłem zatrzymać matki.
Następnego dnia poszliśmy razem na szlak do schroniska na Hali Łabowskiej. Śnieg skrzypiał pod butami, a ja po raz pierwszy od lat śmiałam się głośno, rzucając w Pawła śnieżkami. Wieczorem siedzieliśmy przy kominku i piliśmy grzane wino. – Wiesz, Aniu… – zaczął niepewnie – …czasem myślę, że życie to taki głupi żart. Pracujesz, starasz się, a potem budzisz się sam w pustym mieszkaniu.
– Może jeszcze nie wszystko stracone? – zapytałam cicho.
Spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie pierwszy raz.
Przez kolejne dni byliśmy nierozłączni. Chodziliśmy po górach, rozmawialiśmy godzinami o wszystkim: o marzeniach z dzieciństwa, o straconych szansach, o tym, jak bardzo boli zdrada bliskich. Paweł opowiedział mi o swoim ojcu alkoholiku i matce, która całe życie poświęciła rodzinie, a potem została sama w domu pod Wieliczką. Ja zwierzyłam mu się z konfliktu z bratem i żalu do matki, która zawsze faworyzowała Michała.
Pewnego wieczoru Paweł zaproponował:
– Chodźmy jutro na Turbacz. To najpiękniejszy szczyt w okolicy.
Zgodziłam się bez wahania.
Weszliśmy na szczyt tuż przed zachodem słońca. Widok był oszałamiający – morze chmur pod nami i różowe światło na śniegu. Paweł objął mnie ramieniem i pierwszy raz od dawna poczułam się bezpieczna.
– Aniu…
– Tak?
– Myślisz, że jeszcze możemy być szczęśliwi?
Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się uwierzyć w coś dobrego.
Po powrocie do schroniska zadzwoniła moja matka.
– Gdzie ty jesteś? Michał miał wypadek samochodowy! Leży w szpitalu!
Serce mi stanęło. Rzuciłam wszystko i wróciłam do Warszawy pierwszym pociągiem.
W szpitalu zobaczyłam brata leżącego pod kroplówką. Jego żona, Iwona, patrzyła na mnie z wyrzutem:
– Gdzie byłaś? Mama całą noc płakała!
Poczułam się winna jak nigdy wcześniej.
– Przepraszam… Potrzebowałam chwili dla siebie.
Michał spojrzał na mnie słabo:
– Anka… Nie gniewaj się już na mnie…
Chwyciłam go za rękę i obiecałam sobie: już nigdy nie zostawię rodziny w potrzebie.
Przez kolejne tygodnie opiekowałam się bratem i pomagałam mamie w domu. Paweł dzwonił codziennie:
– Kiedy wrócisz?
– Nie wiem… Muszę być tu dla rodziny.
Czułam rozdwojenie: z jednej strony tęskniłam za Pawłem i górami, z drugiej czułam obowiązek wobec bliskich.
W końcu Paweł przyjechał do Warszawy.
– Musimy porozmawiać – powiedział stanowczo.
Spotkaliśmy się w kawiarni na Mokotowie.
– Aniu… Ja cię kocham. Chcę spróbować jeszcze raz być szczęśliwy. Ale musisz wybrać: albo my, albo twoja rodzina.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem:
– To nie jest takie proste! Oni mnie potrzebują!
– A ja?
Milczałam długo. W końcu wyszedł bez słowa.
Wieczorem zadzwoniła mama:
– Aniu… Może powinnaś pomyśleć też o sobie? Michał dochodzi do siebie. Ja sobie poradzę.
Ale ja już wiedziałam: coś pękło między mną a Pawłem.
Minęły miesiące. Paweł przestał dzwonić. Ja wróciłam do pracy i próbowałam żyć jak dawniej. Ale wszystko wydawało się puste i bez sensu. Nawet kotka Kropka, którą przygarnęłam ze schroniska (w końcu!), nie potrafiła wypełnić tej dziury w sercu.
Pewnego dnia dostałam list polecony z Krakowa. To była kartka od Pawła:
„Aniu,
dziękuję za wszystko. Dzięki Tobie uwierzyłem jeszcze raz w ludzi i w siebie. Ale muszę nauczyć się żyć sam ze sobą i swoimi błędami. Jeśli kiedyś będziesz w górach… może spotkamy się znów na szlaku?”
Z płaczem pojechałam jeszcze raz do Beskidu Sądeckiego. Przeszłam te same ścieżki co wtedy z Pawłem. Patrzyłam na zachód słońca nad Turbaczem i pytałam siebie: czy można mieć drugą szansę po czterdziestce? Czy rodzina zawsze musi być ważniejsza niż własne szczęście? Czy samotność to kara za wybory czy może… początek czegoś nowego?
A Wy? Co byście wybrali na moim miejscu? Czy naprawdę można pogodzić miłość do siebie z lojalnością wobec bliskich?