Jak teściowa zamieniła nasze wymarzone wakacje w koszmar

— Naprawdę musimy ją zabrać? — zapytałam szeptem, patrząc na Pawła, gdy pakowaliśmy walizki do bagażnika. Było wcześnie rano, a powietrze pachniało obietnicą lata. Miałam nadzieję, że ten wyjazd nad morze będzie dla nas oddechem po trudnym roku. Ale już wtedy czułam ciężar obecności mojej teściowej, pani Haliny, która stała przy furtce z miną, jakby to ona była tu najważniejsza.

— Kochanie, ona nie ma z kim jechać. Obiecałem jej… — Paweł unikał mojego wzroku. Wiedziałam, że nie chce konfliktu. Ja też nie chciałam, ale czułam, jak narasta we mnie bunt.

Podróż do Ustki trwała wieczność. Pani Halina komentowała wszystko: „Za szybko jedziesz”, „A czemu nie zatrzymaliśmy się na tej stacji?”, „W moich czasach dzieci były grzeczniejsze”. Nasza córka Zosia próbowała czytać książkę, ale po trzecim upomnieniu od babci („Nie garb się!”) schowała się pod kocem.

Kiedy dotarliśmy do pensjonatu, marzyłam tylko o chwili ciszy. Ale teściowa już zaczęła: „Ten pokój jest za mały”, „Łóżko za twarde”, „Widok na parking? To chyba żart!”. Paweł próbował ją uspokoić, ja starałam się nie wybuchnąć.

Pierwszego dnia poszliśmy na plażę. Zosia biegała po piasku, śmiała się, a ja przez chwilę poczułam ulgę. Ale pani Halina nie dawała za wygraną: „Niech ona nie wchodzi do wody, przeziębi się!”, „Za dużo słońca, posmarowałaś ją kremem?”, „W moich czasach dzieci były bardziej posłuszne”.

Wieczorem usiedliśmy na tarasie. Paweł otworzył piwo, ja nalałam sobie wina. Pani Halina spojrzała na mnie z dezaprobatą: „Matka powinna dawać przykład”. Zacisnęłam zęby. Paweł milczał.

Z każdym dniem było gorzej. Teściowa krytykowała wszystko: moje ubrania („Za krótkie spodenki”), sposób wychowania Zosi („Za dużo jej pozwalasz”), nawet to, jak gotuję („Zupa za słona”). Czułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Pewnego popołudnia Zosia przewróciła się na promenadzie i rozbiła kolano. Pani Halina natychmiast zaczęła krzyczeć: „A nie mówiłam? Trzeba było ją pilnować! W moich czasach…”. Zosia płakała, ja próbowałam ją uspokoić, a Paweł stał bezradny.

Wieczorem wybuchłam. — Paweł, ile jeszcze mam to znosić? — zapytałam drżącym głosem. — Twoja mama traktuje mnie jak dziecko, krytykuje wszystko, co robię! Nie mogę już!

Paweł spuścił głowę. — Wiem… Ale ona jest samotna. Nie chcę jej ranić.

— A mnie? — zapytałam cicho. — Mnie już zraniła.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Słyszałam ciche szlochy Zosi w drugim pokoju. Rano postanowiłam porozmawiać z teściową.

— Pani Halino — zaczęłam spokojnie — wiem, że chce pani dobrze dla Zosi i dla nas. Ale proszę… pozwolić nam być rodziną na swój sposób. Potrzebujemy trochę przestrzeni.

Spojrzała na mnie chłodno. — Ty zawsze wiesz lepiej, prawda? Może powinnam wrócić do domu?

— Nie o to chodzi… — próbowałam tłumaczyć, ale już wyszła z pokoju.

Reszta wakacji była pełna napięcia. Każdy dzień zaczynał się od cichych pretensji i kończył łzami Zosi lub moimi ukradkowymi łzami w łazience. Paweł coraz częściej wychodził sam na spacery.

Ostatniego dnia pakowaliśmy się w milczeniu. Pani Halina nie pożegnała się ze mną ani z Zosią. W drodze powrotnej nikt się nie odzywał.

Minął rok od tamtych wakacji. Wciąż czuję ból i żal, gdy o tym myślę. Nasza rodzina już nigdy nie była taka sama. Czy można było to uratować? Czy lojalność wobec męża powinna oznaczać rezygnację z własnego szczęścia?

Czasem zastanawiam się: ile jesteśmy w stanie poświęcić dla rodziny? I czy warto milczeć dla świętego spokoju?