Światło w oknie: historia, która zmieniła moje życie
Wszystko zaczęło się od krzyku. Był środek nocy, a ja, trzydziestodwuletni facet, znów leżałem w łóżku w swoim dawnym pokoju dziecięcym, gdy usłyszałem matkę:
– Michał! Michał, wstawaj! – jej głos był przerażony. – Znowu zostawiłeś okno uchylone! Przeziębisz się!
Zerwałem się, jakbym miał znowu dziesięć lat. Wbiegła do pokoju, narzuciła na mnie koc i zaczęła sprawdzać moją temperaturę dłonią.
– Mamo, mam trzydzieści dwa lata – powiedziałem cicho, ale ona jakby mnie nie słyszała.
To był kolejny dzień z życia, którego nie wybrałem.
Moja matka, Barbara, była pielęgniarką na oddziale dziecięcym w szpitalu w Poznaniu. Ojca nie znałem – odszedł, zanim się urodziłem. Mama całe życie poświęciła mnie i swojej pracy. Byłem jej oczkiem w głowie, jej sensem istnienia. Gdy byłem mały, czułem się bezpieczny. Ale z wiekiem ta troska zaczęła mnie dusić.
W podstawówce mama przychodziła po mnie do szkoły i poprawiała mi szalik przed całą klasą. W gimnazjum nie pozwalała mi jeździć na wycieczki – „bo coś ci się stanie”. W liceum musiałem wracać do domu najpóźniej o dziewiętnastej. Gdy miałem osiemnaście lat i dostałem się na studia na Politechnice Poznańskiej, mama wynajęła mi kawalerkę… pięć minut od naszego mieszkania.
– Michałku, nie chcę ci przeszkadzać w dorosłości, ale będziesz miał bliżej na obiad – tłumaczyła.
Nie miałem przyjaciół. Każda próba wyjścia na piwo kończyła się telefonem: „Synku, już późno! Wracaj!” Dziewczyny? Były, ale żadna nie wytrzymała długo. Mama potrafiła zadzwonić do nich i zapytać, czy dobrze mnie karmią.
W pracy – zostałem informatykiem w szpitalu, gdzie pracowała mama – wszyscy wiedzieli, że jestem „synkiem Barbary”. Koledzy śmiali się po cichu:
– Michałek, mama dzwoni! – wołali przez open space.
Udawałem, że mnie to nie rusza. Ale bolało. Bardzo.
Pierwszy raz spróbowałem się zbuntować po trzydziestce. Poznałem Kasię – dziewczynę z sąsiedniego bloku. Była cicha, spokojna, miała rude włosy i śmiała się z moich żartów. Zakochałem się po uszy. Po pół roku zamieszkaliśmy razem – wynajęliśmy małe mieszkanie na Jeżycach.
Mama była wściekła.
– Michał! Jak możesz zostawić matkę samą?!
– Mamo, jestem dorosły…
– Dorośniesz, jak będziesz miał własne dzieci! – krzyczała przez telefon.
Przez kilka miesięcy nie rozmawialiśmy. Kasia była cierpliwa. Gdy zaszła w ciążę, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Ale wtedy mama wróciła do gry.
Pojawiła się u nas bez zapowiedzi z torbami pełnymi jedzenia i stertą poradników o wychowaniu dzieci.
– Kasia, ty nie masz doświadczenia! Ja wychowałam Michałka sama! – mówiła z dumą.
Kasia próbowała być miła:
– Pani Basiu, damy sobie radę…
– Nie „pani Basiu”, tylko „mamo”! – poprawiła ją mama.
Zaczęły się kłótnie. Kasia płakała po nocach.
– Michał, ja tak nie wytrzymam…
– Kochanie, ona się martwi…
– Ona chce nami rządzić! To twoje życie czy jej?
Nie wiedziałem, co robić. Czułem się rozdarty między dwie najważniejsze kobiety mojego życia.
Gdy urodził się nasz syn – Staś – mama była pierwszą osobą w szpitalu.
– Michałku, przynieś mi wnuka! – wołała przez korytarz.
Kasia była blada ze zmęczenia i złości.
– Nie chcę jej tu widzieć – wyszeptała do mnie.
Po powrocie do domu mama przychodziła codziennie. Przynosiła zupy i ubranka dla Stasia. Krytykowała wszystko:
– Kasia, źle go trzymasz!
– Michałku, nie pozwól mu spać na brzuchu!
– On jest za lekko ubrany!
Pewnego dnia wróciłem z pracy i zobaczyłem Kasię płaczącą nad walizką.
– Wyprowadzam się do mamy – powiedziała cicho. – Albo ona przestaje tu przychodzić codziennie, albo mnie tracisz.
Wtedy coś we mnie pękło. Po raz pierwszy w życiu podniosłem głos na matkę:
– Mamo! Przestań! To moje życie! Kocham cię, ale musisz dać mi żyć!
Mama patrzyła na mnie jak na obcego człowieka.
– Michałku… ja tylko chciałam dobrze…
Przez kilka tygodni nie odbierała moich telefonów. Kasia wróciła do domu pod warunkiem, że ograniczę kontakty z mamą do minimum.
Było ciężko. Czułem się winny wobec matki i żony jednocześnie. Staś rósł szybko – pierwsze kroki zrobił bez świadków poza mną i Kasią. Mama dowiedziała się o tym od sąsiadki i rozpłakała się przez telefon:
– Nawet nie mogłam zobaczyć pierwszych kroków mojego wnuka…
W Wigilię postanowiłem spróbować pogodzić wszystkich. Zaprosiłem mamę do nas na święta. Kasia była spięta, ale zgodziła się dla mnie.
Przy stole panowała napięta cisza. Mama patrzyła na Stasia z łzami w oczach.
– Jaki duży chłopiec…
Staś podszedł do niej i podał jej kawałek opłatka.
– Babciu, połamiemy się?
Mama rozpłakała się na dobre.
– Przepraszam was… Ja już nie umiem być sama…
Po kolacji usiedliśmy razem przy choince. Mama opowiedziała mi po cichu:
– Michałku… Ja nie umiem być inna. Boję się być sama…
Objąłem ją mocno.
– Mamo… ja też się boję. Ale musimy spróbować żyć inaczej.
Od tamtej pory spotykaliśmy się raz w tygodniu na wspólnym obiedzie. Mama powoli uczyła się odpuszczać kontrolę. Ja uczyłem się być ojcem i mężem bez jej ciągłego nadzoru.
Czasem patrzę na Stasia i zastanawiam się: czy będę potrafił dać mu wolność? Czy nie powtórzę błędów mojej mamy? Czy można kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie pozwolić mu odejść?
A wy? Jak radzicie sobie z granicami w rodzinie? Czy łatwo jest uwolnić się od cudzych oczekiwań?