Biblioteczka Śniadaniowa pani Zosi – historia o pustce, którą można wypełnić

— To nie moje. To ich. I wasze. I wszystkich, którzy pamiętają, że przyszłość dziecka nie powinna zależeć od tego, co ma w plecaku… albo czego mu brakuje.

Mam na imię Zofia. Siedemdziesiąt trzy lata, samotność w niewielkim mieszkaniu na Grochowie. Czasem wydaje mi się, że moje życie to już tylko ciche poranki z herbatą i wspomnienia, które wracają jak stare piosenki – ciepłe, ale czasem bolesne. Mąż odszedł sześć lat temu, dzieci wyjechały za granicę. Zostały mi tylko rozmowy przez telefon i zdjęcia na lodówce. Ale są dwa dni w tygodniu, kiedy czuję, że jeszcze jestem komuś potrzebna: wtorki i czwartki w bibliotece na Grochowskiej.

To właśnie tam pierwszy raz zobaczyłam Tymka. Chudy chłopiec w zbyt dużej kurtce z dziurą przy kieszeni. Siedział sam w rogu, przy klejącym się stoliku pod oknem. Nie czytał, nie pisał. Po prostu patrzył w pustą przestrzeń przed sobą – jakby tam miało być coś, czego bardzo potrzebował. Przez chwilę miałam ochotę podejść i zapytać: „Czego szukasz, kochanie?”, ale zabrakło mi odwagi.

Nie wiedziałam nawet, jak ma na imię. Dopiero później usłyszałam bibliotekarkę: „Tymek znowu przyszedł”. Tymek. Takie piękne imię dla tak smutnych oczu.

Jego buty były zdarte, sznurówki nierówne. Inne dzieci walczyły o miejsce przy komputerach – tych kilku starych maszynach, które ledwo zipią. A on nie podchodził. Pewnego deszczowego popołudnia wyciągnął z plecaka zgniecioną bułkę zawiniętą w serwetkę. Jadł powoli, jakby każda okruszyna miała znaczenie.

Poczułam ścisk w sercu. Przypomniałam sobie wnuka z Niemiec, który narzekał przez telefon, że jego iPad „strasznie muli”. Tymek nie miał nawet tego. A w szkole? Przepełnienie, brak funduszy, nauczyciele zmęczeni. Wiem, jak to działa – przez 36 lat uczyłam w podstawówce. Jeśli dziecko nie ma dostępu do komputera w domu, zostaje w tyle. I to szybko. A wtedy topi się w ciszy, której nikt nie zauważa.

W domu miałam starego tableta po mężu. Ekran pęknięty, działał powoli, ale działał. We wtorek usiadłam przy jego stoliku. Ręce mi się trzęsły.

— Cześć, kochanie — powiedziałam cicho i położyłam tablet obok jego bułki. — To dla ciebie. Bez żadnych warunków. Do nauki.

Nie powiedział „dziękuję”. Tylko skinął głową i dotknął ekranu jakby to było coś świętego. Jakby zamiast szkła to było złoto.

Ale na tym nie skończyłam. Zadzwoniłam do mojej grupy brydżowej. Nie plotkować – zapytać: — Macie jakiś nieużywany tablet? Może wnuki już nie chcą? Oddajcie mi. Potrzebuję.

Bałam się, że mnie wyśmieją. Ale pani Basia przyniosła błyszczącego iPada.

— Mój wnuk dostał nowy — mruknęła, unikając mojego wzroku. — Ten… ten działa dobrze.

Potem przyszedł pan Jurek z klubu książki z porządnym laptopem.

— Córka kazała — burknął, wciskając mi go do rąk.

Zorganizowałam przy wejściu do biblioteki mały stolik. Położyłam na nim te urządzenia i przykleiłam kartkę moim starym nauczycielskim charakterem pisma:

„DO ZABRANIA – DO NAUKI. ODDAJ, KIEDY MOŻESZ.”

Ludzie patrzyli różnie: jedni się uśmiechali, inni kręcili głowami. Naiwna – usłyszałam za plecami.

W pierwszym tygodniu nikt nic nie zabrał. Serce mi pękało. Może to był głupi pomysł?

A potem przyszła młoda mama z dwójką dzieci. Wzięła Chromebooka. Nic nie mówiła – tylko spojrzała na mnie takim wzrokiem, że poczułam łzy pod powiekami: ulga, wdzięczność, wzruszenie.

Następnego dnia ktoś zostawił starszy tablet owinięty w czysty ręcznik kuchenny. W środku była karteczka: „Dla następnego dziecka. Dziękujemy.”

Do akcji włączyli się inni: emerytowany elektryk zaczął sprawdzać ładowarki; nastolatek uczył dzieci podstaw obsługi; bibliotekarka przynosiła zeszyty i długopisy.

A Tymek? Tymek siedział przy stoliku pochylony nad tabletem – robił zadania domowe i raz… się uśmiechnął.

Biblioteka trochę się przestraszyła: „Odpowiedzialność!” – mówili urzędnicy. Ale pani dyrektor stanęła za mną murem i przeniosła stolik do środka biblioteki. Nadała mu nazwę: „Kącik Pomocy w Nauce”.

Nie planowałam tego wszystkiego – rozniosło się samo. Zgłosili się ludzie z całej dzielnicy; sklep komputerowy zaczął odnawiać stare laptopy; parafia przyniosła plecaki z zeszytami i ołówkami.

Pewnego dnia przyszłam do biblioteki – na stole było dwanaście urządzeń, każde z karteczką: „Dla Tymka. Dla Sary. Dla każdego, kto potrzebuje.”

Miesiąc temu odwiedził nas dyrektor szkoły podstawowej.

— Pokazaliście nam, czego nie zauważaliśmy — powiedział ściskając mi dłoń. — Składamy wnioski o dofinansowanie dla każdego dziecka.

Czasem nadal siedzę w rogu biblioteki i obserwuję Tymka pomagającego młodszej dziewczynce z matematyką; widzę tę samą mamę zostawiającą pudełko ze słuchawkami dla innych dzieci.

Nie jest idealnie – czasem bywa pusto – ale stolik nigdy nie jest pusty długo.

Dzieci mówią na to: „Biblioteczka Śniadaniowa pani Zosi”. Nie dlatego, że są tam kanapki – ale dlatego, że można stamtąd zabrać coś na drogę: siłę, wiedzę, nadzieję.

A ja? Ja tylko się uśmiecham i poprawiam sweter.

— To nie moje — mówię każdemu, kto pyta. — To ich. I wasze. I wszystkich, którzy pamiętają, że przyszłość dziecka nie powinna zależeć od tego, co ma w plecaku… albo czego mu brakuje.

Bo czy naprawdę trzeba naprawiać cały świat? Czy wystarczy zobaczyć pustkę tam, gdzie powinno być wsparcie… i po prostu ją wypełnić? Jednym tabletem. Jednym gestem. Jednym sercem.